środa, 21 grudnia 2011

Wódz Janin Bojkota w Krainie Wiecznych Łowów

Dziadek odszedł we śnie w swoim łóżku, w poczuciu, że wykorzystał swoje życie do maksimum.
Przez 78 lat wdychania ziemskiego powietrza przebył niezwykłą drogę z podterespolskiej wsi przez Moskwę, Laos, Iran, Angolę, Chile aż do swojego skromnego warszawskiego mieszkania. Swoimi przygodami i wspomnieniami mógłby obdzielić przynajmniej kilku innych dziadków. Wśród historii, które opowiadał, najbardziej zapadła mi w pamięć ta o siwej kobyle, której mleko uratowało mu niegdyś życie. Był wtedy malutkim dzieckiem, a chlust lodowatej wody i srogie zimno sprawiły, że nieomalże znalazł się po drugiej stronie. Siwka wykarmiła go wtedy niczym matka, uodporniła i wyposażyła w energię, dzięki której świat stanął przed nim otworem. A swoim gestem zaskarbiła sobie wdzięczność całej rodziny, która wiele lat później nie oddała – co było wówczas wiejską normą – starego zwierzęcia do rzeźni, a dochowała je w dobrobycie do godnej końskiej emerytury. Wiele lat później, podobna biała klacz – Albarajka – ponownie trafiła do naszej rodziny, a Dziadkowi – za każdym razem, gdy na nią patrzył – kręciła się w oku łezka wzruszenia.         
Dziadek poświęcił życie dwóm sprawom – służbie dyplomatycznej oraz żonie Inie, którą – od kiedy pamiętam – otaczał wielką miłością i oddaniem. Był z nią na dobre i na złe dbając o to by nigdy niczego jej nie brakowało. Był dla Babci podporą, fundamentem, ale przede wszystkim najlepszym przyjacielem. Kilka miesięcy temu odbyłem z Dziadkiem niezwykłą rozmowę o życiu, przemijaniu i umieraniu. Powiedział wtedy, że kiedy przyjdzie mu umrzeć, chciałby pożegnać się ze światem tak jak żył – skromnie ale po swojemu. Najchętniej spocząłby więc w mogile pod lipą na skraju cmentarza w swojej rodzinnej wsi. Polecił też, żebyśmy w nekrologu napisali, że „służył ojczyźnie, takiej jaką była”, co skwitował porozumiewawczym mrugnięciem oka. I właśnie ten gest sprawił, że dziś jestem pewien, że Dziadek nie będzie miał nam za złe, że rzeczywistość dogoniła jego wizję w nieco zmienionej formie. Tym bardziej, że dla Dziadka zawsze ponad wszystko liczyło się doborowe towarzystwo…      



środa, 7 grudnia 2011

Dzięki Paulino za "El Camino"

Moja praca ma dwie zalety: mam najlepszą na świecie szefową i fajnego kumpla ze świetnym poczuciem humoru – najlepszego aktora wśród analityków a zarazem najlepszego analityka wśród aktorów. Bez nich mój korporacyjny żywot wyglądałby smutniej, puściej i nudniej. Bez nich nie mógłbym też się dzisiaj cieszyć z pozornie nieistotnego wydarzenia. Otóż dzięki temu, że słuchamy podobnej muzyki, widząc mnie dzisiaj tupiącego nóżką pod korpo-biurkiem i machającego głową wbrew codziennemu korpo-rytmowi, jako jedyni mnie rozumieją. Otóż wczoraj wyszła nowa płyta The Black Keys „El Camino”, a ja od samego rana znajduję się w totalnym muzycznym uniesieniu. Nie żeby było to jakieś szczególne odkrycie, wręcz przeciwnie, „El Camino” przypomina spełnienie marzeń szalonego bębniarza hobbysty, który przy sporej pomocy elektroniki i innych prostych środków chce pokazać światu, że muzyka może bić jak serce i tym biciem wprawić w ruch cały świat. Ta płyta jest jak bomba energetyczna, jak turbodoładowanie, jak litr Bio-Vitalu wypity na raz, jak benzyna dziewięćdziesiątka ósemka w volkswagenie mojej siostry. „El Camino” sprawia, że gdy jej słuchasz, chcesz wstać z miejsca i ruszyć przed siebie, wsiąść do vana sąsiada i gnać aż do ostatniej kropli paliwa w baku, a nawet prowadząc kursor myszki po gładkiej tafli komputerowego ekranu czujesz się jak kierowca Chevroleta Corvette. Dużo tych motoryzacyjnych odniesień? Może i dużo, ale to dlatego, że „El Camino” to rzecz stworzona do słuchania w drodze. A najpiękniejsze jest to, że nawet w samym sercu biura, za to z słuchawkami wypełnionymi nutami Black Keys, czujesz się jak na sto szóstej mili drogi stanowej gdzieś pośrodku Tennessee.

środa, 21 września 2011

Happy Pearl Jam Day!


Od wczoraj data 20 września przestała być dla mnie jedną z wielu w kalendarzu. Postanowiłem obchodzić tego dnia Pearl Jam Day. Obiecałem sobie, że przynajmniej ten jeden raz w roku zobowiązuję się przysiąść i zastanowić się nad sensem tego co robię i w jakim kierunku zmierzam. A dlaczego akurat 20 września?
Bo to właśnie tego dnia wróciłem z jednej z najpiękniejszych podróży w moim życiu - sentymentalnej wyprawy do muzycznych korzeni. Zabrał mnie w nią reżyser Cameron Crowe - reżyser-kumpel i naoczny świadek zamieszania, które grupa postrzelonych gagatków wywołała na początku lat 90 na północnym zachodzie USA. Film jego autorstwa "PJ20" to piękne świadectwo wystawione mojej ukochanej grupie z tego, czego udało im się dokonać przez minione dwie dekady. Nie zawsze świadomie - to fakt - ale jednak zawsze w zgodzie z własnym sumieniem i nietuzinkowymi przekonaniami. Nie mam zamiaru streszczać tego wyjątkowego dokumentu - inni zrobią to lepiej ode mnie - ale również dlatego, że ważniejsza od treści jest dla mnie jego wartość symboliczna. Film o Pearl Jam jest dla mnie bowiem zamknięciem pewnego etapu, który - nie mam co do tego żadnych wątpliwości - przebyliśmy wspólnie. Ja i muzyka Pearl Jam.    
Moja miłość do PJ zaczęła kiełkować, kiedy byłem jeszcze kajtkiem w brudnych majtkach i latałem beztrosko po zielonych beskidzkich łąkach. Pamiętam, jak któregoś dnia wygrzebywaliśmy całą rodziną resztki jesiennych ziemniaków z przydomowego ogródka, kiedy zachciało mi się pić i poleciałem do chaty po szklankę wody. Traf chciał, że telewizor w kuchni (niezastąpiony Sony Trinitron!) był akurat włączony, a wysłużona antena chwilowo w miarę czysto łapała "dwójkę". Napiłem się i już chciałem wracać do towarzyszy kartoflanej przygody, gdy moją uwagę przyciągnął coraz głośniej słyszalny gitarowy riff rozchodzący się po całej kuchni. To był Stone Gossard wygrywający pierwsze akordy „Hunger Strike” Temple of the Dog, który kilkoma uderzeniami w struny swojej gitary przeniósł mnie nagle w inny świat. A głos Eddiego Veddera sprawił, że już w tym świecie pozostałem. Wydaje mi się, że to była jesień 1991 roku, miałem 6 lat, pyzate policzki i pierwsze wypalone papierosy z siana za sobą.
Dziś jest 21 września 2011 roku, ja mam – podobnie jak Pearl Jam – 20 lat więcej, a do tego nowe nazwisko, podkrążone oczy i głowę pełną wspomnień z czterech koncertów mojego ulubionego kwintetu. Jedno tylko się nie zmieniło przez cały ten czas – ciarki na plecach, które czuję za każdym razem gdy słucham płyty „Ten”. Płyty, która towarzyszy mi przez całe życie, i którą spokojnie mogę nazwać swoim przyjacielem. Ale moja przyjaźń z Pearl Jam to coś znacznie więcej niż ten jeden album. Myślę, że całkiem trafnie ujęła to jedna z fanek pojawiająca się w pewnym momencie filmu i przyznająca z rozbrajającym uśmiechem, że „oni nawet nie zdają sobie sprawy, jak wiele nam dali i jak wiele im zawdzięczamy”.
Podpisuję się pod tym rękami i nogami. Widzę bowiem, że na przestrzeni lat również moje uczucie do PJ stało się pełniejsze i piękniejsze. To w dużej mierze ich muzyka i postawa sprawiły, że dostrzegłem jak ważna jest umiejętność patrzenia na siebie i na swoje sukcesy z przymrużeniem oka. Bo oni zrozumieli – dużo wcześniej niż większość artystów – że dużo trudniejsze i ważniejsze od celebrowania zwycięstw jest przyznawanie się do porażek i wyciąganie z nich wniosków. I w filmie PJ20 widać to doskonale: jak wielki wysiłek włożyli wszyscy członkowie zespołu, żeby być w miejscu, w którym dziś są; jak wiele pracy włożyli w to, by ich przyjaźń przetrwała; i wreszcie, w jak piękny sposób przekuli zalążek artystycznej próżności w twórczą, zespołową pracę.
Wszystko to sprawia, że gdy dziś myślę „Pearl Jam” nasuwają mi się do głowy trzy myśli: „Piękni ludzie, piękny zespół, ale przede wszystkim piękna przygoda”, i cieszę się, że w pewnym stopniu jestem jej częścią…

HAPPY PEARL JAM DAY!  

piątek, 15 lipca 2011

Superkasjer

Supermarkety mnie nie lubią. Za każdym razem, gdy miejski tryb życia zmusza mnie do zrobienia zakupów w Carrefourze, spotykają mnie same kłopoty. Po każdej takiej wizycie mowie sobie, że to był ostatni raz, i że wolę głodować niż użerać się z wściekłymi kasjerkami, ich wadliwymi kasami fiskalnymi i w ogóle całym tym labiryntem półek, regałów, wielkich lodówek i innych chłodziarko-zamrażarek. Ale oczywiście nigdy nie udaje mi się długo wytrzymać w tym postanowieniu, i za każdym razem wpadam w tę sama pułapkę niczym mysz w kocie pazury. Jakiś czas temu jechaliśmy z Maddaleną w góry, a ja cieszyłem się, że udało mi się wyrwać wcześniej z pracy, i że wykorzystam zaoszczędzony czas na zrobienie szybkich zakupów. Na Dworzec Centralny dostałem się prosto z hotelu Westin, gdzie uczestniczyłem w forum dotyczącym...outsourcingu w Polsce. Gdyby ktoś nie wiedział, outsourcing to bardzo znacząca ostatnio gałąź światowego biznesu polegająca na zrzucaniu przez jedne firmy części odpowiedzialności na inne firmy. Z tego, co mówili zaproszeni goście - w tym minister Boni - rozwiązanie to ma same pozytywne skutki. Oczywiście z perspektywy ekonomii. Wielkie korporacje (jasna sprawa, że nie tylko one, ale to one czerpią z takiego rozwiązania największe korzyści) nie muszą bowiem robić tego, na czym się nie znają i dają zarobić innym - mniejszym i wyspecjalizowanym. Dzięki temu wszyscy są szczęśliwi: jedni oszczędzają, drudzy zarabiają i każdy notuje zyski. Rzeczywiście wydaje się, że z biznesowego punktu widzenia to wielki skok do przodu, jednak w moim odczuciu z czysto ludzkiej perspektywy jest to kolejny ‘niewidzialny’ krok wstecz, prowadzący do otępienia rodzaju ludzkiego i jeszcze większego ograniczenia konkretnych zawodów. Obawiam się, że jak tak dalej pójdzie to wkrótce analityk nie będzie potrafił mówić, negocjator pisać, a kierowca chodzić. Po prostu nie będą im te umiejętności do niczego potrzebne. Oj, myślę, że jeszcze zatęsknimy za ludzką wszechstronnością. Przypomną nam się światłe umysły dziś jeszcze obecne, ale niewykluczone, że juz wkrótce wymarłe...
Ale wracając do kwestii supermarketowej, pamiętam, że kiedy szedłem wzdłuż Al. Jana Pawła II, moje myśli szybko wyoutsource’owały się ze świata wielkiego biznesu i przeniosły się na grunt zdecydowanie bardziej przyjazny - zacząłem zastanawiać się, co pysznego kupię w delikatesach-gigant na poziomie -1 Złotych Tarasów. Lista zakupów była prosta: obowiązkowe grejpfruty dla Bogumiła - spragnionego cytrusów beskidzkiego trapera, którego mieliśmy odwiedzić, plus wszystko to, co jeszcze wpadnie mi w ręce. Stosunkowo szybko udało mi się przedrzeć przez zastępy buszujących po sklepach modnych lasek i rzesze eleganckich gogusiów, i już byłem na ruchomych schodach prowadzących wprost do karego fura. Początek był łatwy - szybko znalazłem grejpfruty, dorzuciłem im do towarzystwa dwie pomarańcze, doszła jeszcze oliwa, ściółkowe jajka, płatki owsiane i parę innych frykasów. Koszyk szybko napęczniał, ruszyłem więc w stronę kas i spokojnie zająłem miejsce w kolejce. Tym spokojniej, że do odjazdu naszego Inter Regio WOŚP do Rzeszowa (my mieliśmy wysiąść w Bochni) zostało jeszcze dobre pół godziny. I kiedy wydawało się, że wszystko pójdzie jak z płatka, zaczęła działać moja supermarketowa klątwa. Przede mną stały ledwie trzy osoby, każda raptem z kilkoma produktami w koszyku, miałem zapasu na 20 minut, a i tak skończyło się tym, że odszedłem od kasy z kwitkiem. A właściwie to z kwitkiem i z winem, bo za nie udało mi się zapłacić wcześniej, jeszcze - jak to się mówi - na sklepie.
Pierwsza była młoda dziewczyna kupująca czteropak ‘Redds’a’. Pani kasjerka wiele razy przeturlała kolorowy pakunek po czytniku kodów, ale ten chyba nie lubił słodkiego piwa, bo za nic nie chciał dać się przekonać do ‘wbicia’ towaru na kasę. Zrezygnowana czekaniem dziewczyna nie zastanawiała się dłużej, tylko poszła wymienić ‘Redds’a’ na ‘Żywca’. Cała operacja zajęła dobre 5 minut. Ale zachowywałem spokój, bo na zegarku była 17.50, a pociąg odchodził o 18.13. Spoko - pomyślałem - i przyglądałem się dalszemu biegowi wypadków. Następny był na oko trzydziestoletni chłopak z brzuszkiem. Na taśmę wyłożył 6 tanich piw, pakunek kiełbasy, musztardę i paczkę prezerwatyw. Pewne było, że idzie na randkę, trudno zaś było się domyślić, że trud jego miłosnych podchodów rozpocznie się jeszcze w podziemiach słynnego centrum handlowego. Początkowo wszystko grało - czytnik nie robił żadnych numerów, tanie piwo nie eksplodowało, kiełbasa nie wyskoczyła z torebki, słoik z musztardą nie spadł na podłogę, a kapturki grzecznie unimilały życie całej reszcie. Gdy chłopak w myślach już przyrządzał swojej wybrance kolację marzeń, z marzycielskiego nastroju wyrwał go pisk fiskalnej kasy. Okazało się, że skończył się w niej papier, a założenie nowej rolki to nie było coś, co przychodziło pani kasjerce ze szczególną łatwością. Szczęśliwie i z pomocą sąsiadki ze stanowiska nr 3 nowy zwój powędrował na swoje miejsce, a lekko już spóźniony amant mógł nareszcie zapakować do torby swój miłosny zestaw i pobiec w ramiona swojej tajemniczej ukochanej. Długo to wszystko trwało, i czasu zostało naprawdę niewiele, ale ja wciąż naiwnie wierzyłem, że moja zakupowa misja może zakończyć się powodzeniem.
Przede mną była już tylko jedna osoba, a nawet pani kasjerka zaczęła się poruszać jakby żwawiej. I kiedy już zliczyła większość artykułów klienta przede mną, stało się to, co od początku musiało się stać. Jak pan chce te jabłka - odezwała się do niego - musi pan je pójść zważyć na dział owocowy, bo mi się waga popsuła. Na to on, że jabłka nie są mu niezbędne, i że poradzi sobie bez nich. Babeczka odłożyła je więc na bok i dalej zabiera się do roboty. Wtedy wtrąciłem się ja: proszę pani - mówię - czy chce pani przez to powiedzieć, że nie mogę kupić grejpfrutów, bo pani nie może ich zważyć? Ona na to, że owszem, tak właśnie jest. Ja jej na to: one ważą nie więcej niż kilo, ale żeby nie była pani stratna proszę policzyć za dwa. Ja muszę mieć te grejpfruty, bez nich te wszystkie zakupy są nic niewarte. A kasjerka swoje: To nic nie da. Bez kodu nie wbije. A żeby był kod, trzeba grejpfruty zważyć. Wściekłem się wtedy piekielnie. Nawet nie na babeczkę, ale na system, dla którego kod produktu jest ważniejszy od niego samego. To zapłacę za resztę - kontynuuje - a za grejpfruty zostawię pani 10 złotych i pani to sobie rozliczy pod koniec dnia. Co pani na to? A pani na to, że nie ma mowy, i żebym już jej dał spokój, bo ona ma swoja robotę do zrobienia. Wtedy się poddałem - postawiłem koszyk pod taśmą, przeprosiłem, że nie odłożę wszystkiego na miejsce, bo za 5 minut mam pociąg, po czym oddaliłem się przy współczujących spojrzeniach widzących cały ten cyrk towarzyszy mojej zakupowej niedoli. Kiedy zjechałem na peron, Magda już na mnie czekała. Kociu - zagadała - strasznie długo ci zeszło. Pewnie szukałeś grejpfrutów dla Bogumiła?

Druga odsłona mojego prywatnego konfliktu z supermarketami miała miejsce w innej placówce francuskiej sieciówki Carrefour, tym razem w podziemiach dawnych Domów Centrum.
Poszedłem tam jedynie po butelkę mleka, a wyszedłem z wielką, zieloną, ‘turbo-rozkładalną’ siatą wypchaną po brzegi przeróżnymi produktami - od szamponu, przez podgniłą sałatę, po płatki ryżowe, których pewnie nie ruszę przez najbliższy rok. Moja wielkosklepowa strategia jest zawsze podobna – najpierw wyszukuję to, co jest mi bezwzględnie potrzebne, a później wytężam wzrok i poluję na promocje. W konsekwencji zwykle wychodzę ze sklepu przeciążony niczym juczny muł, i to produktami, których pewnie nigdy bym nie kupił, gdyby nie ozdabiająca je hipnotyzująca tabliczka z magicznym, czerwonym napisem ‘Super Cena’.
Jednak tamtego dnia największą atrakcją sklepu okazała się nie ‘Super Cena’, a pracujący w nim kasjer. Istny Superkasjer! Nie to, żebym przypisywał mu nadludzkie cechy, ale facet naprawdę miał w sobie moc. Tamtego wieczoru kolejka w Carrefourze była wyjątkowo krótka, a stali w niej jedynie sympatycznie wyglądający student z jakiegoś arabskiego kraju i młoda dziewczyna, którą przepuściłem przed siebie, bo kupowała raptem trzy produkty na krzyż, a ja nie chciałem jej narażać na bardzo prawdopodobne dłuższe oczekiwanie. Niestety, wkrótce okazało się, że nawet mój dobroduszny gest nie był w stanie odwrócić przeznaczenia. Nie dość bowiem, że przybysz z bliskiego Orientu zapomniał zważyć swoje dwie papryki, i żeby to nadrobić, musiał lecieć na drugi koniec sklepu, to jak już wrócił, okazało się, że chciał za nie zapłacić bonami, a to była pięta achillesowa naszego superbohatera. Pan kasjer nigdy wcześniej nie spotkał się chyba z takim sposobem płacenia, bo kiedy zobaczył kolorowe świstki papieru przypominające banknoty z Monopolu, głośno westchnął, zamruczał pod nosem i zaczął się im bacznie przyglądać. Po chwili czekania skonsternowany Saudyjczyk mieszaniną języka migowego i polskiego wytłumaczył mu, co trzeba zrobić, żeby wbić bony na fiskalną maszynę. Po konsultacji z panią z sąsiedniego stanowiska, pan kasjer zaakceptował transakcję i pożegnał swojego śniadego klienta serdecznym skinieniem głowy. Wtedy swoje artykuły wyłożyła na taśmę dziewczyna stojąca bezpośrednio przede mną. Wszystkie przeszły przez czytnik niczym burza, ale żeby nie było za łatwo, jak przyszło do płacenia, okazało się, że…właśnie skończył się papier w terminalu do kart płatniczych. Superkasjer jęknął, po czym powoli zabrał się do uzupełniania celulozowych zapasów. A wszystko to przy akompaniamencie psychodelicznych wrzasków jego wirtualnego odpowiednika. Ze znajdującej się nieopodal automatycznej kasy co i rusz wybrzmiewały bowiem natarczywe komunikaty: ‘połóż produkt’, ‘zabierz produkt’, ‘włóż kartę’ i inne podobne komendy, a ja zastanawiałem się, jak wielkie trzeba mieć w sobie pokłady stoicyzmu, żeby wytrzymać pracę w takich warunkach. Kiedy batalia papiernicza dobiegła końca, dziewczyna już bez problemów mogła zapłacić za swoje zakupy i spokojnie udać się w kierunku wyjścia. Wtedy przyszła kolej na mnie. Siedzący przede mną Superkasjer był w rzeczywistości ubranym w fioletowy kubraczek panem pod sześćdziesiątkę, z charakterystyczną uśmiechniętą buźką na klapie i grubymi okularami na nosie, spod których przedzierał się bystry wzrok. Przywitał mnie ciepłym ‘dzień dobry’, po czym wziął się po cichu do wykonywania swoich obowiązków. W tym samym czasie jego elektryczne alter ego kłóciło się z jakimiś bogu ducha winnymi klientami. ‘Połóż produkt!’ – wrzeszczało – na co oni wykonywali jego polecenie, jednak chyba zawiesił mu się system, bo nic sobie z tego nie robiło i wciąż nawijało starą śpiewkę: ‘połóż produkt, połóż produkt, połóż produkt’ i tak dalej. Spojrzałem na obsługującego mnie człowieka o nienagannych manierach i pomyślałem, że sto razy bardziej wolę robić zakupy u niego niż u tego automatycznego krzykacza, nawet jeśli miałoby to trwać sto razy dłużej. A pan kasjer, jakby usłyszał moje myśli, przesuwał produkty ponad czytnikiem niczym w zwolnionym tempie, przyglądając się uważnie każdemu z osobna. Nie wiem czemu, ale poczułem wtedy do niego ogromną sympatię i zapytałem – ‘niech mi pan powie, jakim cudem zachowuje pan w sobie ten wewnętrzny spokoju i może tu wytrzymać?’. ‘Praktyka czyni mistrza’ – odpowiedział i uśmiechnął się do mnie w sposób, jakby to on współczuł mi a nie ja jemu. To właśnie wtedy pomyślałem sobie, że mam do czynienia z prawdziwym Superkasjerem, a umocniłem się w tym przekonaniu, kiedy przy płatności kartą musieliśmy czekać dobre pięć minut na autoryzację z mojego banku. Ja robiłem dobrą minę do złej gry i udawałem, że mogę tak czekać w nieskończoność, on zaś z niewzruszoną miną trwał na posterunku i nic sobie nie robił ze zgęstniałej atmosfery, jaka wytworzyła się w długiej na kilkanaście osób kolejce za moimi plecami.
Tamtego dnia carrefourowa machina zabrała mi godzinę z życia, ale jednocześnie przedstawiła mi niesamowitą postać – dziś myślę sobie, że pan kasjer mógł być w przeszłości nauczycielem etyki, literatem lub właścicielem salonu modelarskiego, a do pracy w supermarkecie zmusił go jakiś wyjątkowo nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Całą drogę po wyjściu ze sklepu zadawałem sobie pytanie, jak taki człowiek może wytrzymać w takim otoczeniu, jakim gigantem musi być, żeby w tak niezauważalny sposób oddzielić ciało od ducha. Odpowiedź przyszła dużo szybciej niżbym się mógł spodziewać. Siedziałem już wygodnie w autobusie 171, który miał dowieźć do domu mnie i moje zakupy, kiedy zdałem sobie sprawę, że ciągnie się za mną jakiś wyjątkowo nieprzyjemny zapach. Początkowo myślałem, że to może komuś się coś rozlało na podłogę, potem wziąłem pod uwagę wpływ kwaśnych deszczy (tamtego dnia akurat mocno padało), i gdy tak myślałem podpierając sobie brodę dłonią, doszło do mnie, że to śmierdzą moje własne palce. Zacząłem je wąchać i jednocześnie próbować przypomnieć sobie, gdzie i czym mogłem się tak paskudnie ‘namaścić’. Zapach przypominał wyjątkowo aromatyczną wersję tłuszczu dodawanego do zupek chińskich, co dodatkowo utrudniało moje mini-śledztwo. No bo skąd, do jasnej cholery, miałby się wziąć na moich rękach chiński tłuszcz?! I wtedy przyszło olśnienie – postanowiłem powąchać uszy leżącej na siedzeniu obok zielonej, bio-degradowalnej siaty z Carrefoura. Okazało się, że to właśnie ona była pośrednim źródłem smrodu. A dlaczego pośrednim? Ano dlatego, że stanowiła jedynie narzędzie, a właściwym autorem śmierdzącego procederu był…Superkasjer. Nareszcie doszło do mnie, w jaki sposób radził on sobie z beznadziejnością położenia, w jakim się znalazł. Zrozumiałem, że pod pozorem pomocy klientom w zapakowaniu zakupionych towarów do torby, w rzeczywistości robił im niezłego psikusa mszcząc się tym samym za swój marny los. Wszyscy wiemy, jaką katorgą może być rozdzielanie uszu w sprasowanej plastikowej torbie, dlatego też kasjer robiący to za nas jest istnym zbawieniem. Chyba, że trafi na mnie, zacznie działać supermarketowa klątwa i kasjer zamiast palców i śliny użyje do tego palców i tłuszczu z chińskiej zupki!                    

środa, 6 lipca 2011

Winni Niewinni (cd. Magdo-Mikołajowej eskapady po Zachodnim Wybrzeżu)



Przez całą naszą podróż ani razu nie zdarzyło się, żebyśmy przystanęli na dłużej w jednym miejscu. Byliśmy ciągle w biegu, wciąż żegnaliśmy się z tym co rozpoznane, i zaraz ruszaliśmy na poznanie tego co jeszcze nieodkryte.


Często jechaliśmy przez cały dzień po to tylko, żeby po nocy spędzonej w przydrożnym motelu, z samego rana znów włączyć kalifornijskie radio i gnać dalej na spotkanie z nasza wielka amerykańską przygodą. Wszystko co mijaliśmy wydawało nam się najpiękniejsze i najbardziej wyjątkowe. Wszystko zdawało się być nasze. Jednak jedno miejsce zapadło nam w pamięci bardziej niż inne. Spędziliśmy w nim raptem kilka godzin, a ja wciąż myślę sobie, że moglibyśmy tam spędzić całą wieczność.


Mendocino jest niewielkim miasteczkiem w połowie drogi miedzy Eureką a San Francisco. To jedno z tych miejsc, które są zbyt daleko od wielkich miast, żeby przyciągały tłumy przypadkowych weekendowiczów, a zarazem wystarczająco blisko, żeby od czasu do czasu spragnione intymności mieszczuchy mogły tu zajrzeć i na chwile wtopić się w skalisty pejzaż północnej Kalifornii. Mendocino znane jest głównie z tego, że swoją posiadłość ma tu pewien słynny Harry. Jednak tym razem nie chodzi o Harry’ego Wanga, lecz o ‘Brudnego Harrego’, alias Clinta Eastwooda. Drugą cechą szczególną miasteczka jest to, że od wielu już lat pielgrzymują do niego zmęczeni życiem we Frisco artyści decydujący się spędzić emeryturę (często przedwczesną) w towarzystwie fal i ukrywających się między nimi wielorybów. I to właśnie dzięki tej rękodzielniczej imigracji w Mendocino, oprócz wspaniałych widoków i wielu kolorowych drewnianych mikro-domków, jest też mnóstwo różnego rodzaju galerii i pracowni.


Są też przesympatyczne knajpki i kafejki pogrążone w atmosferze eleganckiej dekadencji, pachnące świeżo parzoną kawa i aromatycznym kremem krewetkowym. No i jest też plaża – dłuższa od horyzontu i dzika niczym lew morski. Plaża, przy której co prawda znajduje się niewielki, uroczy port, ale nie ma w jej sąsiedztwie deptaka, sprzedawców lodów ani kiosków z pocztówkami. Są tylko fale, wysokie trzciniaste trawy i kilka podstarzałych fok wylegujących się leniwie na rozgrzanym piasku. Wszystko to sprawiło, że o Mendocino nie przestaliśmy mówić ani myśleć aż do ostatniego drgnienia licznika na desce rozdzielczej naszego dzielnego samochodu

    
Jednak jeszcze wtedy nasza bryka ani myślała o końcu tej niesamowitej włóczęgi, a wręcz przeciwnie – dopiero się rozgrzewała i wciąż miała ochotę jechać dalej. Kiedy ona z mechaniczną radością wskakiwała ponownie na naszą ukochaną 'jedynkę', ja wciąż nie mogłem uwierzyć w to, że mimo przejechanych setek mil wciąż byliśmy na początku naszej kalifornijskiej przygody. Napędzeni świadomością, że sprzyjają nam słońce, ocean i długowłosi tubylcy gnaliśmy przed siebie niczym Bonnie i Clyde śpiewając jednym głosem z Jeffem Buckleyem (‘Hallelujah’), Eddiem Vedderem (‘Alive’) i Evą Cassidy (‘Drowning in the sea of love’).


Pomimo cudownej aury zdobywania dziewiczych terenów, pierwsze dni podróży upłynęły nam pod znakiem rzadkich lecz siejących lekki ferment konfliktów odnośnie strategii. Magda, niczym wytrawny rzymski centurion, opowiadała się za planowaniem i rozsądnym przemyśleniem każdego kolejnego ruchu. 


Ja zaś czułem się wspaniale oddając się całkowicie i beztrosko każdemu kolejnemu zakrętowi i kolejnemu pokonywanemu metrowi asfaltowej drogi. 


Nie wiem, czy to wpłynęła na nas potęga sekwoi czy otrzeźwiła świeża styczniowa bryza, ale wraz z zagłębianiem się w magiczny kalifornijski świat pachnący młodymi kwiatami, drobne utarczki stawały się coraz rzadsze, a większość decyzji zaczęła podejmować się sama.
  
Po opuszczeniu Mendocino zjechaliśmy z Highway 1 już tylko dwukrotnie – za pierwszym razem na rzecz uroczej i wężowatej Lighthouse Road prowadzącej do jednej z wielu latarni morskich na Zachodnim Wybrzeżu. Ta, której postanowiliśmy się przyjrzeć z bliska  znajdowała się przy cyplu Point Arena i była niezwykła – może dlatego, że w jej pobliżu wciąż unosił się czar nawigacyjnej potęgi, jaką była przed laty, a może ze względu na moc dmącego wiatru, który sprawiał wrażenie jakby chciał swym rykiem stłamsić każdego, kto ośmielił się wyjść mu na spotkanie. Rejterada naszych bębenków usznych zupełnie nas więc nie zdziwiła, pozwoliliśmy sobie jedynie na szybkie łypnięcie okiem na ‘dom światła’ i już siedzieliśmy z powrotem w cichutkim wnętrzu naszego milożercy.
Drugi zjazd (czy też ‘der zweite ausfahrt’ jak rzekłby pewien muskularny ex-gubernator i współautor austro-meksykańskiego seksualnego pojednania) zaliczyliśmy kilkadziesiąt mil dalej na południe, tuż za miejscowością Jenner. Był to moment wielkiego smutku (opuszczaliśmy przecież nasz wyśniony nadoceaniczny szlak), ale i dużej radości (bo wiedzieliśmy, że pozostaje nam minąć jedynie Guerneville, Sebastopol oraz Santa Rosę i już będziemy w krainie wina – Sonomie).   


Bardzo liczyliśmy na triumfalne wkroczenie na ‘wine route’ – szlak wina, jednak skończyło się na tym, że do Sonomy dojechaliśmy już po zmierzchu i omal się nie zgubiliśmy krążąc po wąskich nieoznakowanych dróżkach, a zamiast porośniętych winem stoków musieliśmy zadowolić się widokiem głębokich przydrożnych poboczy, z których masowo wyrastały słupy reklamowe okolicznych producentów, restauracji i pensjonatów. Jednak już następnego ranka – po cudownej nocy spędzonej w ‘Beltane Ranch’ – zgodnie stwierdziliśmy, że warto było czekać na wszystko to, co nas tam spotkało.


Ale wcześniej muszę zaznaczyć, że nie trafiliśmy tam przypadkiem. Był to jeden z tych momentów, kiedy taktyka centuriona Magdusa Lonely Planetusa wzięła górę nad moim leserskim podejściem pod tytułem: ‘nieważne jak będzie, i tak będzie dobrze’. Magda nie bacząc na zachcianki towarzyszącego jej w tej podróży pseudo-trampa, nic mi nie mówiła, tylko jeszcze z Polski zarezerwowała pokój w wyjątkowo urokliwym wiktoriańskim domu, którego historia sięga 1878 roku.


Dom, o którym mowa to właśnie najważniejszy element Beltane Ranch – nieprawdopodobnego połączenia historii, winiarskiej pasji i kalifornijskiego luzu. Gdy wieczorem zajechaliśmy pod wskazany adres nieopodal miejscowości Glen Ellen, od razu poczuliśmy, że rozbrat z oceanem nie ograniczał się jedynie do konieczności przyzwyczajenia się do odmiennego krajobrazu. Wjechaliśmy w głąb lądu a to oznaczało, że zostawiliśmy za sobą nie tylko fale, lwy morskie i krętą ‘jedynkę’, ale i kilku przyjaciół poznanych po drodze – przesympatyczne dzieci pana Fahrenheit’a. Spodziewałem się, że rejon zwany ‘krajem wina’ przywita nas tak jak zwykł traktować swoje ukochane krzaczki, czyli okryje nas płaszczykiem ciepłego, łagodnego powietrza. Możecie więc sobie wyobrazić nasze zdziwienie, kiedy wysiedliśmy z rozgrzanego jeszcze pacyficznym słońcem samochodu, a po plecach klepnęła nas niewidzialna sonomiańska ręka i przywitała się chłodno ale elegancko: ‘Witajcie w styczniowej Kalifornii!’.


45 stopni Fahrenheita to było coś, czego do tej pory nie potrafiłem sobie wyobrazić. I w Europie i w Kanadzie używa się bowiem skali Celsjusza, zaś podczas naszej dotychczasowej podróży w ogóle nie zawracaliśmy sobie głowy przemianowywaniem wartości temperatur. Tym bardziej, że im dalej na południe, tym więcej słońca i mniej powodów, żeby spoglądać na termometr. W Glen Ellen nastąpił kres mojej ignorancji i tam też zrozumiałem, że przelicznik pomiędzy skalami  odrobinę się różni od przelicznika – dajmy na to –  lat ludzkich na lata psie… Zdałem sobie sprawę, że punktem wyjściowym nie jest w obu przypadkach ‘0’, a różnica nie tkwi jedynie w rozmiarze skoków pomiędzy kolejnymi wartościami. A pojąłem to wszystko wychodząc na glen elleńską trawę w zwiewnych spodenkach i koszulce z krótkim rękawkiem. Kątem oka zdążyłem jedynie zobaczyć diodowe  45°F uśmiechające się szyderczo ze środka deski rozdzielczej, wystawiłem jedną nogę, potem drugą i już po chwili doznałem okraszonego gęsią skórką olśnienia. Miałem przynajmniej 7,2 powodów, żeby od tamtej pory nauczyć się na pamięć wzoru:
[°C] = ([°F] − 32) × 59.
Czujność zgubiłem później już tylko jeden jedyny raz, kiedy to zaskoczyła mnie w San Diego rozpalona sto dwudziestka!
Ale na razie wciąż byliśmy na Beltane Ranch, do San Diego pozostawał jeszcze kawał drogi, a my otwieraliśmy dopiero pierwszą butelkę wytwornie wytrawnego Sauvignon Blanc prosto z piwniczki naszych gospodarzy. Wraz z pierwszym łykiem tego pysznego napoju, wychylonym pośród bielonych ścian naszego przytulnego pokoiku, obydwoje poczuliśmy, że chłodne powitanie było jedynie kamuflażem, i że czeka nas w dolinie Sonomy jeszcze sporo dobrej zabawy.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Ekonomia zjadła ekologię

Nigdy, przenigdy nie sądziłem, że przedrostek eko- będzie w stanie kiedykolwiek wyzwolić we mnie negatywne emocje. Do tej pory ekologia kojarzyła mi się głównie z Dziadkiem Jaremą – naczelnym przeciwnikiem spalarnii śmieci, piewcą domów z gliny (pięknych skądinąd) i facetem, o którego ideologii pisałem wypracowanie z języka polskiego na egzaminie do liceum (na czwórkę z plusem!). Jaremą, który nie musiał ulegać żadnej modzie, żeby reprezentować życie zgodne z przyrodą nie od wielkiego dzwonu a na co dzień. Słyszałem słowo ekologia, a przed oczami stawał mi on w swoich wiecznych okularach ‘łezkach’ z grubymi oprawkami,wysłużonej flanelowej koszuli oraz uśmiechem wypisanym na ustach i oczach. Wiecznie gotowy do walki o lepsze i zdrowsze jutro – eko-pasjonat i eko-misjonarz w jednym.
Podobnie jak Adam Wajrak – ostatni obok felietonów Pacewicza, ‘Dużego Formatu’ i dodatku sportowego powód, dla którego jeszcze czytam Gazetę Wyborczą. Wajrak wyjechał z Warszawy, dokładnie wtedy, kiedy wszyscy inni pchali się w przeciwnym kierunku by zostać rekinami młodego polskiego biznesu. On zaś postanowił pozostać płotką, zaszył się w samym sercu Puszczy Białowieskiej ze swoimi szpakami, żubrami, wilkami i innymi leśno-bagiennymi stworami, siedzi tam od tamtej pory i…pisze. Opisuje swoje codzienne życie, w którym miejsca dla sójek, kun czy zaskrońców jest chyba więcej niż dla uroczej Nurii. W swoim postępowaniu Wajrak ujmuje mnie skromnością i poświęceniem. Nieważne, czy świeci, wieje czy mrozi, on ofiarnie wypuszcza się na Puszczę i zdaje nam relację z tego, co go tam akurat spotkało. I wydaje się, że droga, którą obrał nie ma w sobie nic z pozerstwa, że to jak żyje jest dokładnym odzwierciedleniem tego jaki naprawdę jest. I nie zmienia tego fakt, że od czasu do czasu zdarza mu się przykuć w świetle fleszy do pnia, któremu ktoś akurat przykłada piłę do skroni.
Moim ostatnim ważnym skojarzeniem z ekologią jest postać Jordana – dzielnego syna plemienia kanadyjskich Indian - Maynardów. Wielki wpływ na filozofię życiową Jordana ma jego mentor - David Suzuki. Jednak równie mocno co na myśli tego słynnego vancouverskiego filozofa i aktywisty Jordan opiera się na własnym doświadczeniu. Gdybym miał go do kogoś porównywać najpewniej byłby to Eustace Conway alias The Last American Man – bohater książki Elizabeth Gilbert (tej od „Jedz, Módl się, Kochaj”). Z uwagi na wrodzoną skromność i niecodzienną wrażliwość, Jordan pewnie nie byłby zachwycony, gdybym nazwał go The Last Canadian Manem, jednak podobieństw między nimi jest zbyt wiele, żebym mógł o nich nie wspomnieć. W telegraficznym skrócie, Eustace to gość, który spędził samotnie ponad 20 lat w Apallachach polegając jedynie na tym, co sam zbudował, upolował i ugotował, a w międzyczasie porywał się na przeróżne szalone przedsięwzięcia pokroju przemierzenia wierzchem całych Stanów ze wschodu na zachód. Dziś dalej żyje w lesie, ale z biegiem lat odrobinę się uspołecznił, do tego stopnia, że nierzadko daje się zaprosić na spotkania z młodzieżą, by opowiedzieć miejskim dzieciakom o zaletach i wadach życia w dziczy. W przeciwieństwie do Conway’a Jordan znajduje się dopiero na początku swojej drogi, ale już dziś wszystko wskazuje na to, że również w jego przypadku będzie ona jednym wielkim wyzwaniem rzuconym naturze i samemu sobie. Podczas gdy jego rówieśnicy spędzają weekendy w nocnych klubach lub na zakupach w Stanach, Jordan wykorzystuje wolny czas na samotne narciarskie eskapady po pembertońskich zboczach, oglądanie zaćmienia księżyca z wysokości 2000 m po morderczej pionowej wspinaczce, czy przejechanie na rowerze z Kanady do Kalifornii i z powrotem z ledwie pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni. Zarówno Eustace jak i Jordan wychowali się w miastach, i nikt nie miałby do nich pretensji, gdyby wybrali bardziej tradycyjne podejście do dorastania. Jednak i jeden i drugi zamiast w ekran telewizora woleli spoglądać na taflę górskich jezior, popcorn zastępowały im leśne jagody, a najlepszym pierwszym samochodem były dla nich własne nogi. Wydaje mi się więc, że zarówno Jordanowi jak i Eustace’owi spokojnie można by było dołożyć przedrostek ‘eko’. Skąd zatem wzięła się moja najświeższa awersja do bycia zielonym?
Ano stąd, że spotkałem się ostatnio z dwoma określeniami: eco-driving i eco-building. Sprawiają one, że gdy je słyszę, zalewa mnie krew. I bynajmniej nie jest to krew zielona. Pomimo całej mojej sympatii dla wszelkich eko-inicjatyw, uważam za szczyt hipokryzji łączenie ekologii z budowaniem monstrualnych rozmiarów hal przeładunkowych, ogromnych klimatyzowanych biurowców, przy których powstaniu zużywa się milionów metrów sześciennych betonu i tysięcy przeróżnych rakotwórczych substancji. Podobny wstręt odczuwam w stosunku do przemysłu paliwowego, który robi wszystko by wykreować swą nową twarz - przyjazną środowisku. A tymczasem ‘zielony potentat tego rynku’, za którego uchodzi firma PB w jeden tydzień potrafi zlikwidować połowę życia w Zatoce Meksykańskiej, a w międzyczasie, już po drugiej stronie kontynentu północno-amerykańskiego  bezpowrotnie wyniszczać unikalną strukturę prerii (tzw. tar sands) w kanadyjskiej Albercie. Uważam, że żadna ilość drzew posadzonych na dachu eko-biurowca, żadne programy odzyskiwania wody deszczowej czy e-mailowe prośby o ‘niedrukowanie tego dokumentu w trosce o środowisko naturalne’, żadne specjalne eko-techniki zmieniania biegów w samochodzie nie zatuszują prawdziwych konsekwencji, które niesie za sobą globalizacyjna galopada, w której wszyscy – świadomie bądź nie – uczestniczymy. Wszyscy ci deweloperzy, nafciarze i inne ‘think-tanki’, wykorzystujące każdą nadarzającą się okazję by zrobić ludziom wodę z mózgu kojarzą mi się z bandą żądnych krwi wyjętych spod prawa kowbojów gnających przed siebie i tnących równo z ziemią wszystko to, co stanie im na drodze. Jednak najbardziej przykre w tym wszystkim jest to, że nie potrafimy się postawić tej eko-manii, która tak naprawdę z ekologią nie ma nic wspólnego. Wystarczy spojrzeć jak wielu z nas je ekologiczną żywność, jeździ samochodami z nowoczesnymi silnikami minimalizującymi zużycie dwutlenku węgla, kupuje pralki, lodówki i telewizory plazmowe z ekologicznymi certyfikatami, a na zakupy chodzi z eko-torbą. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę z tego, że te same supermarkety, które tę ekologiczną żywność sprzedają, po zakończonym dniu cały niesprzedany towar wyrzucają do śmieci, nowoczesne samochody za trzy lata będą przestarzałe i będzie trzeba wymienić je na nowe (zapewne jeszcze bardziej ekologiczne), a sprzęty domowe, których nie uda się producentowi wcisnąć naiwnemu klientowi na koniec wylądują na dnie oceanu u wybrzeży Afryki (bo taniej jest wyrzucić niż rozdać – swoją drogą, co za chora reguła biznesu!). A my do naszej zielonej torby z pandą o imieniu WFF wrzucamy banany z Kostaryki, hiszpańskie mandarynki, pomelo z Wietnamu, mango z Australii, niemieckie szparagi, kalifornijskie wino i sałatę prosto z północnych Włoch. Oczywiście wszystko eko.
Naprawdę chciałbym się cieszyć z tego, ze ludzie żyją coraz bardziej świadomie, zakręcają wodę przy myciu zębów, a przed wyjściem z domu gaszą światło. Mam jednak w sobie głęboką obawę, że ten sam człowiek, który tak rzetelnie oszczędza wodę i energię, często nie robi tego samego z detergentami przy sprzątaniu łazienki czy płynem do spryskiwaczy w samochodzie. Obawiam się, że życie ‘eko’ to kolos na glinianych nogach, który chce biegać zanim jeszcze nauczył się chodzić. Myślę, że całe to zielone zamieszanie to jedynie moda, za którą niestety nie idzie nic oprócz wielkiego liczydła, które tylko dopisuje kolejne zera do niewidzialnego eko-rachunku. Eko-rachunku, za który pewnego dnia przyjdzie nam wszystkim zapłacić.
Chciałbym się mylić, chciałbym, żeby któregoś dnia moja teoria okazała się jedynie bełkotem zbuntowanego awanturnika. Jeśli tak się stanie, pierwszy odszczekam to co tu napisałem. Jednak póki co, dalej będę się upierał, że każdy kolejny krok pseudo-zielonej ofensywy zamiast przybliżać nas do naszej Ziemi, oddala nas od niej. I myślę, że warto, żebyśmy zamiast starać się być coraz bardziej ‘eko’ spróbowali być po prostu sobą. I wtedy może zastanowimy się, czy nasz świat to rzeczywiście bataty, brzoskwinie, wielbłądy i norweska ropa. A może są nim jednak wrześniowe ziemniaki, jabłka z Grójca, łaciate krowy i kamienny węgiel?


wtorek, 24 maja 2011

Inne spojrzenie na Innowicę

Jestem doświadczonym Innowiczaninem - z czterech dotychczasowych edycji festiwalu opuściłem jedynie tę pierwszą. W następnych latach można było już na mnie stawiać w ciemno. Czasem w klapkach, czasem w kaloszach - zawsze byłem. Nie zdołały mnie wystraszyć ani ubiegłoroczne ulewy ani tegoroczne mroźne wieczory. Trzeba jednak przyznać, że moja obecność na IV Innowicy jeszcze kilka miesięcy temu wcale nie była taka pewna. Siedziałem wtedy na drugim końcu świata w Vancouver przyzwyczajając się do myśli, że zostanę tam na dłużej. I tylko co jakiś czas pojawiały się w głowie tęskne myśli. Najbardziej tęskniłem wtedy za moją Magdą, jednak równie mocno zmagałem się ze świadomością niemożności złożenia życzeń ślubnych mojemu przyjacielowi z połoniny czy wyściskania kochanych siostrzeńców. Ciekawe, że w tym całym nostalgicznym tyglu znalazło się też miejsce na ciepłe wspomnienie o...Innowicy. Oczywiście brakowało mi spotkań z przyjaciółmi w ogóle, jednak o spotkaniach innowickich myślałem ze szczególnym rozrzewieniem. Może dlatego, że życiowe ścieżki moje i wielu moich znajomych często spotykają się jedynie tam - na wąskiej drodze w małej wiosce w Beskidzie Niskim. W praktyce wygląda to tak, że nie widzimy się okrągły rok po to tylko, by w pierwszych dniach maja wymienić jedno spojrzenie, jedno serdeczne pozdrowienie, które czasem przeradza się w krótką pogawędkę a czasem w długą rozmowę ciągnącą się za przysłupiańskim strumieniem w ciemność nocy. I naprawdę niewiele brakowało, a miałbym dziś w sobie tej nostalgii na myśl o Innowicy jeszcze więcej. O mały krok a przyszłoby mi żyć ze świadomością, że na spotkanie z wszystkimi tymi radosnymi twarzami  przyjdzie mi czekać co najmniej kolejny rok.

 
Na całe szczęście magdaleńska inkwizycja w ostatniej chwili zdążyła wyrwać mnie ze szponów kanadyjskiego niedźwiedzia, syrop klonowy zmienić w sok z brzozy, a na koniec bezpiecznie ściągnąć z powrotem do domu. A tym samym uratować dla mnie Innowicę 2011. Innowicę, która bardziej niż z aktorami czy z muzyczną sceną kojarzy mi się ze spotkaniami na drodze. I o nich będzie ten tekst - nie o teatrze ani o muzyce, a o spotkaniach na drodze.

 
Słowo 'droga' potrafi się w Beskidzie zmaterializować w wielu różnych formach - czasem jest poutykaną błękitnymi chyżami gminną asfaltówką, czasem niebieskim szlakiem wspinającym się dzielnie ku schronisku na Magurze, innym razem odartą z drzew połoniną rozświetloną popołudniowym słońcem, ale zdarza się jej też być jednym z wielu samozwańczych parkingów utworzonych przez tych, którzy tak jak pies Bern, lepiej niż na czterech łapach czują się na czterech kółkach.

 
Spotkania na drodze mają dla mnie wymiar magiczny i stanowią namiastkę tego, co wydaje się pomału bezpowrotnie odchodzić - 'przystawania'. Większość z nas żyje w miastach, większość ma samochody, większość idzie do przodu nie rozglądając się na boki. Nowica to dla mnie to miejsce na świecie, a majówka to ten czas w roku, kiedy na chwilę przystaję, zaczynam dostrzegać ostrość kolorów zwykle przytłumionych przez aglomeracyjną szarość i przypominam sobie, jak ogromnie krzepiące może być zwykłe 'cześć' usłyszane z ust kogoś idącego z miejsca, w które my dopiero zmierzamy.  Na nowickiej drodze nigdy nie wiesz, kogo spotkasz za kolejnym zakrętem - czy będzie to mały chłopiec robiący na poboczu plecionkę z muliny,

 
wielobarwna rodzina przyozdobiona wszystkimi kolorami tęczy,

 
a może dziennikarz radiowy, próbujący złapać w swój mikrofon (na którym niejedne zęby już zjadł) kilka megabajtów śpiewu budzącej się do życia, wiosennej łąki.


Nie możesz być też pewny, czy z naprzeciwka nie nadjedzie półciężarówka wypełniona aktorami Teatru Lalek, których nowicka publiczność pożegna spontanicznie wykonaną meksykańską falą.

 
Trzeba być czujnym, bo można się tam również natknąć na grupę jeźdźców konnych zmagających się ze swoimi butnymi rumakami równie zaciekle, jak one same zmagają się z apetytem wygłodniałych majowych gzów kąsających je łakomie w tłuste zady.


Czasem możesz stanąć oko w oko z facetem zagłębionym w czerwonym socrealistycznym fotelu,


a jeszcze innym razem ze strachem na wróble w barwach prawie portugalskich.


Spotkania na drodze są przeciwieństwem spotkań wirtualnych, które nie wymagają ani szczególnej inwencji ani zaangażowania. Tam wystarczy, że zaświecisz się na zielono i już jesteś dostępny. W odróżnieniu od znajomości internetowych, na drodze nie możesz potajemnie sprawdzić, czy twój rozmówca 'lubi to' czy tamto, nie możesz też zerknąć, gdzie spędził ostatnie wakacje ani czy 'jest w związku z'. Jeśli chcesz się tego wszystkiego dowiedzieć, musisz zapytać. Chciałbym napisać 'po prostu zapytać', ale wydaje mi się, że pytanie kogokolwiek o cokolwiek powoli przestaje być czymś prostym. W końcu dużo prościej jest wejść na czyjś komputerowy profil i dowiedzieć się o nim wszystkiego bez konieczności zadawania jakichkolwiek pytań. I z tego właśnie powodu uważam, że spotkania Innowickie są zjawiskiem dużo cenniejszym niż się nam wszystkim wydaje. Bo mamy tam okazję zetknąć się z żywym człowiekiem, jego głosem, pracą jego rąk i nóg, zobaczyć na własne oczy, że ktoś wyglądający z pozoru na ostatniego wykolejeńca, w rzeczywistości może być wspaniałym artystą, mamy okazję dostrzec to co jest w nim a nie na nim. Oczywiście może się też zdarzyć, że ten z pozoru wykolejeniec może być z natury dokładnie tym na kogo wygląda albo i kimś jeszcze gorszym, ale szczerze wierzę, że zwykle działa to w tę lepszą stronę. 
Spotkania na drodze czasami bywają jednak zgubne. Szczególnie wtedy, gdy śpieszysz się na jakieś przedstawienie, a twój dom dzielą od sceny trzy długie kilometry, zaś na każdym z nich natykasz się na kogoś znajomego, z kim masz do obgadania cały rok spraw mniej lub bardziej ważnych. I tym właśnie sposobem mój i Magdy udział w Innowicy 2011 ograniczył do obejrzenia jedynie dwóch spektakli - tego pierwszego i tego ostatniego. I choć nie żałujemy ani sekundy spędzonej na 'asfaltowych pogaduchach', zarówno otwierający spotkania Grzepiór i spółka, jak i efektowny finał w wykonaniu Teatru Biuro Podróży sprawiły, że dziś trochę nam głupio, że na wszystkie pozostałe przedstawienia po prostu się spóźniliśmy...

 
Obydwie grupy zaprezentowały bowiem teatr plenerowy na najwyższym poziomie. Teatr Lalek oczarował dzieci dynamizmem i pomysłowością, dorosłych zaś wspaniale wykonanymi maskami i abstrakcyjnym humorem rodem z krainy Monty Python'a. Jeśli chodzi o 'Carmen Funebre', jego jedyną wadą było to, że bliźniaczo podobny, ale jednak przygotowany z dużo większym rozmachem spektakl ('Arka'), wystawiły na Innowicy dwa lata temu poznańskie Ósemki. Nie zmienia to jednak faktu, że aktorzy-podróżnicy dali z siebie wszystko i po spaleniu (kontrolowanym) prawie całej scenografii mogli być z siebie naprawdę zadowoleni. Innowiczanie podsumowali ich występ po poznańsku: oszczędnymi choć szczerymi brawami i zgodnie ruszyli na dół wsi. Jedni na koncert Basi Kontrabasi (choć tak naprawdę zespół nazywa się Chłopcy kontra Basia), a inni (jak ja) wprost pod 'okno Oli'.

 
'Okno Oli' podobno zapoczątkowało swoją działalność już w zeszłym roku, ja jednak w niewiadomy sposób zupełnie ten fakt przeoczyłem. Tym większa była moja radość kiedy zobaczyłem, że Ola z Karolinką, Czarną Gosią i całą bandą młodych pomocników zorganizowały amatorską kuchnię na bardzo profesjonalnym poziomie.

 
I tak, do dziś pamiętam wyborny smak ziółek ze słoika, gorących podpłomyków prosto z blachy, kotlecików wegetariańskich zawiniętych w liść sałaty i ciasta przekładanego niebiańskim kremem. Myślę sobie, że byłoby wspaniale gdyby kuchnia z okienka działała w Nowicy już co roku. Byłby to dla mnie powód nie mniej ważny od teatrów i koncertów, żeby częściej zaglądać pod wesoło jammujący adres Nowica 9.      

P.S. Bożenka, nie miałem w 'pojedynku' z Tobą żadnych szans ;-)

               

środa, 16 lutego 2011

Tanczaca z Luksemburczykami

Tatanka - tak amerykanscy Indianie nazywali wielkie wlochate stwory, ktore podobnie jak oni sami spedzaly zycie na przemierzaniu prerii w poszukiwaniu jedzenia. Bizony jadly trawe, Indianie bizony, a na koncu i bizony i Indian 'zjadly' niestety zadne krwii i zyzniejszych terenow blade twarze.  Jednak zanim to sie stalo Indianie i bizony mieli chwile, zeby sie lepiej poznac. Owszem, czerwonoskorzy zjadali je, ale nie patrzyli na nie tak jak my patrzymy dzisiaj na udziec wolowy w supermarkecie. Bizon byl bowiem dla Indianina jak taka swieta krowa, tyle tylko, ze - w przeciwienstwie do hinduskich siostr i braci - nie byl nietykalny. Indianie traktowali tatanke z wielkim szacunkiem i jesli juz zdecydowali sie ja ukatrupic, nie pozwalali sobie na zadne marnotrawstwo - mieso bylo zjadane, z kosci robiono narzedzia i naczynia, a skory przerabiano na ubrania. Bizon byl zrodlem zycia, gwarancja bezpieczenstwa i naturalnym pomostem pomiedzy czlowiekiem i natura. Czy mozna zatem powiedziec, ze tatanka byla 'matka' Indian? Tego nie wiem, za to smialo moge stwierdzic, ze matka - i to najlepsza z najlepszych - jest Tatianka. Ale to juz temat na odrebna definicje...   

Tatianka - tak nazywa sie Najdrozsza Matka kanadyjskiego pseudo-indianina z wschodnioeuropejska przeszloscia (i przyszloscia pewnie tez). Nie jest ona co prawda wielkim wlochatym stworem, a jej preria troche za bardzo przypomina las, zeby byc prawdziwa preria, ale i tak z bizonami ma sporo wspolnego. A to za sprawa jej serca - wiekszego jeszcze niz to bizonie. Pamietacie scene z 'Tanczacego z Wilkami', w ktorej Costner zdobywszy uznanie towarzyszy polowania zostaje przez nich zachecony do wgryzienia sie w tatankowe aorty? Wyobrazcie sobie wiec, ze serce tatiankowe jest od niego jeszcze wieksze - jest wielkie jak dom, albo nawet dwa domy, albo nawet trzy... Chociaz nie, ono jest wielkie jak wszystkie domy tego swiata!
I dzis, w dniu w ktorym Moja (i Nasza!) Ukochana Mama Tatianka rozpoczyna kolejna wielka przygode na swojej drodze, pragne podziekowac jej za to, ze oddala mi (i Nam) czesc tego swojego wyjatkowego serca.

Mamo, nigdy Ci nie zapomne calego dobra, ktore zawsze staralas nam sie pokazac, i tego, ze zawsze chcialas, zebysmy my - Twoje dzieci - byli przede wszystkim dobrymi ludzmi. Uczciwymi i porzadnymi. Dopiero tu, daleko w Kanadzie, zrozumialem, ze Twoja praca byla jest i bedzie bezcenna. Zrozumialem, jak wiele mi dalas i pokazalas. I chce Ci za to podziekowac z cala moca, tak zeby moje wolanie uslyszal caly swiat!
Kocham Cie Mamo i zycze Ci spelnienia na nowym etapie Twojego zycia - zycze Ci usmiechu, odwagi i milosci.
Badz szczesliwa!

A na poczatek luksemburskiej przygody pragne zadedykowac Ci ponizszy utwor, tak zebys pamietala, ze niezaleznie od tego, gdzie zaniesie Cie wiatr drugiej mlodosci, Twoj dom zawsze bedzie w naszych sercach. Zawsze ...


http://www.youtube.com/watch?v=4306i99LMXo&feature=relmfu

sobota, 12 lutego 2011

Krotka ballada o Harrym Wangu

W ubiegly poniedzialek mialem okazje zjesc pierwsze w zyciu prawdziwe japonskie teriyaki. Niejaka Leslie zaprosila mnie bowiem do restauracji Osaka na pozegnalna kolacje naszego meksykanskiego kolegi po stajennym fachu - Raula. Leslie niby jest Kanadyjka, ale tak naprawde polowa krwii plynacej w jej zylach to produkt czysto polski. I chocby chciala, nie zdolalaby sie tej polskosci wyprzec. A to dlatego, ze wyglada jak, wypisz wymaluj, podrecznikowa zona gorala niskopiennego - ma z metr dziewiecdziesiat wzrostu, dlugie blond wlosy, uwielbia krwiste mieso, a sily u niej wiecej niz u dziesieciu koni. Leslie od dluzszego juz czasu podkochuje sie w Raulu i dla nikogo w Southlands nie jest tajemnica, ze chcialaby go posiasc. Jednak on jest bardzo czujny, i za kazdym razem, kiedy ona juz prawie zwabia go w swoja siec namietnosci, on wymyka sie jej z wdziekiem hiszpanskiej muchy. Mysle ze odziedziczyl ten szosty zmysl po swoich iberyskich dziadkach, ktorzy przybyli do Meksyku na poczatku XX wieku.
Raul pochodzi z Guadalajary i jest synem zubozalego krowiego potentata, ktory calkiem niedawno stracil cale swoje poglowie (ponad 400 sztuk bydla) na jakichs lewych interesach, i teraz ledwie wiaze koniec z koncem. I to miedzy innymi wlasnie dlatego wyslal swojego najstarszego syna do pracy za granice. Raul, zanim trafil do Vancouver, przebidowal pol roku w Toronto, gdzie bez powodzenia staral sie zaczepic w swojej wyuczonej bankowosci. Kiedy przywedrowal na zachodnie wybrzeze, nauczony doswiadczeniem, juz nawet sie nie ludzil, ze przygarnie go Bank of Montreal, Bank of Nova Scotia czy inna kapitalistyczna instytucja z rodziny 'of', tylko od razu zakasal rekawy i zaczal hurtowo przerzucac konskie lajno w zielonej krainie nad rzeka Fraser.
Czwartym uczestnikiem naszego pozegnalnego spotkania byl Avery, 16-letni syn Leslie, a zarazem najwieksza przeszkoda stojaca na jej drodze do zdobycia meksykanskiego lingama. Avery jest jeszcze wyzszy od matki, i jak sie przekonalismy tamtego wieczoru, jeszcze bardziej od niej miesozerny. Na szczescie, po tym jak wchlonal na przystawke cala rodzine soczystych krewetek, a pozniej domowil jeszcze sztuke miesa i porcje kurczaka w sosie imbirowym, okazalo sie, ze jak juz sie naje, robi sie calkiem sympatyczny i dosc gadatliwy. I dzieki tej jego gadatliwosci poznalem przesmieszna anegdotke z zycia kanadyjskich dziewiatoklasistow.
Nasza rozmowa od poczatku nabrala naturalnie zwawego tempa, i nawet nie zdalismy sobie sprawy, kiedy zeszlismy na temat Azjatow w Vancouver. 'Jeszcze zanim tu przyjechaliscie' - zapytala Leslie - 'mieliscie pojecie, ze jest tu ich tak duzo?'. 'Czytalem, ze macie tu Chinatown z prawdziwego zdarzenia' - odpowiedzialem - 'i ze lokalny chinski gang jest najsilniejszy ze wszystkich, ale to wszystko.' Leslie szybko wyjasnila nam jak jest naprawde. Chinska ekspansja osiagnela juz tak wysoki poziom, ze wiele osob smieje sie, ze niewiele brakuje do tego, by Vancouver zostalo wkrotce wcielone do ChRL, a Hu Jintao zmienil nazwe stanu z 'British' na 'Chinese Columbia'. Szczesliwie, poki co Elzbieta II moze spac spokojnie, i jesli juz dochodzi do jakichs transformacji, to raczej odbywaja sie one w druga strone. To Chinczycy staraja sie jak najbardziej upodobnic do Kanadyjczykow a nie na odwrot, co czesto prowadzi do sytuacji tak zabawnych jak ta, o ktorej opowiedzial nam Avery.
W jego klasie na 25 uczniow piecioro jest bialych, jest tez niewielka frakcja hinduska, a cala reszte stanowia Azjaci z przewazajaca wiekszoscia malych Yīngxióngow. Sa to przewaznie dzieci bardzo bogatych chinskich przedsiebiorcow, ktorzy w przeciagu kilku ostatnich lat wyemigrowali do Kanady. A nawet nie tyle wyemigrowali co po prostu uciekli -  w pewnym momencie padl na nich bowiem blady strach ze strony Partii, ktora poczatkowo bardzo pomocna w robieniu interesow, z czasem zaczela patrzec z ogromna niechecia na wszelkie proby uniezalezniania sie od niej przez jej skosnookie kurki znoszace zlote jajka. Dlatego ci, ktorzy mieli glowe na karku i instynkt samozachowawczy, kiedy tylko wyczuli, ze drzwi od kurnika sa odrobine uchylone, a wielka Li Sica stracila na moment czujnosc, wypchali kieszenie swoimi ciezko zarobionymi jenami i momentalnie prysneli na druga strone Pacyfiku. I tyle ich bylo widac...
Jednak instynkt, ktory zdolal wyrwac ich ze szponow Zlego Komunistycznego Smoka, nie byl w stanie uratowac niektorych z nich przed utrata czujnosci juz na nowej ziemi. I tak, po tym jak kupili sobie kanadyjskie samochody, zaczeli jesc kanadyjskie jedzenie, a z kanadyjskimi sasiadami przeszli na 'ty', postanowili, ze ich dzieci tez beda kanadyjskie. Przynajmniej z pozoru. Jednym z takich kanadyjskich Chinczykow jest kolega z klasy Avery'ego. Przeprowadzil sie do Vancouver razem z rodzicami kilka lat temu i nawet nie zdazyl jeszcze nauczyc sie jezyka, kiedy zrozumial (oczywiscie z wydatna pomoca towarzyszy ze szkolnej lawy), ze Pan i Pani Wang popelnili niewiarygodna wrecz zbrodnie przeciwko niemu. Razem z kupionym za ciezkie pieniadze obywatelstwem postanowili bowiem dac mu cos jeszcze - prawdziwe anglosaskie imie godne przyszywanego Syna Albionu. Nazwali go Harry. Jedyny problem w tym, ze slowo 'Harry' wymawia sie po angielsku niebezpiecznie podobnie do 'hairy' - czyli 'owlosiony'. Za to Wang w mowie potocznej to nic innego jak, przepraszam za wyrazenie, zwykly...kutas!

czwartek, 3 lutego 2011

Z wizyta u Brata Wielkiej Wody (czesc I Magdo-Mikolajowej eskapady po Zachodnim Wybrzezu)


Jesli kiedykolwiek sie zdarza, ze kierowcy ida do raju, jestem wiecej niz pewny, ze  ich skrzydlate karawany docieraja tam amerykanska miedzystanowa droga numer 101. W sumie przejechalismy ta prowadzaca z Olympii w stanie Washington do Los Angeles w Kalifornii, piekniejsza siostra slynnej szescdziesiatki szostki, ponad 1500 mil. A nie byla to jeszcze nawet polowa z dystansu, jaki w ciagu dwoch srodkowych tygodni stycznia pokonalismy po drogach i bezdrozach dawnego Dzikiego Zachodu.
U.S. Route 101, bo o niej mowa, powstala w 1926 i w wielu miejscach pokrywa sie z dawnym szlakiem El Camino Real, niegdys laczacym ze soba hiszpanskie misje, forty i miasteczka rozsiane po calym Zachodnim Wybrzezu. Pozniej, juz w czasach jankeskich, przez wiele lat ta sama sto jedynka byla najwazniejszym traktem transportowym polnoc-poludnie, ktorym w jedna strone wozono drewno, lososie, kraby i inne morskie przysmaki, a w druga, na pakach ogromnych truckow, mknely swieze kalifornijskie warzywa i owoce.  Czas jej swietnosci skonczyl sie wraz z otwarciem w 1964 roku ekspresowej autostrady miedzystanowej numer 5 laczacej Seattle z San Diego, ktora zagarnela dla siebie prawie caly naziemny ruch, a w szczegolnosci ten wielkokolowy.
Dokladnie w tym samym czasie pierwsze pieluchy brudzil w Chicago Eddie Vedder, ktory mimo, ze dopiero co otworzyl oczy, juz wtedy cieszyl sie w duchu, ze w przyszlosci, na drodze na surfing w Mission Beach nie bedzie musial walczyc o przetrwanie z wielkimi ciezarowkami, a wrecz przeciwnie - jego jedynym zmartwieniem bedzie kolor wody i wysokosc fal na oceanie...

Nasza wyprawa, podobnie jak Vedder, i caly grunge zreszta, byla troche grzeczna a troche szalona, odrobine zadziorna ale jednak szarmancka. I podobnie jak grunge, rozpoczela sie i zakonczyla w Seattle - miescie tak malowniczym, ze az prawie malowanym.


Jesli juz jestesmy przy malarstwie, trzeba przyznac, ze w kwestii aktywnosci stricte turystycznej zaczelismy nasze wakacje z wysokiego C. A nawet P. Tak sie bowiem zlozylo, ze kiedy drogi moje i Maddaleny splotly sie w stolicy bezsennosci, lokalne muzeum sztuki wystawialo wlasnie dziela...samego Pablo Picasso.


Tak wiec, zanim ruszylismy na nasze wymarzone poludnie, pozwolilismy sobie na skromne kubistyczne rekolekcje, i mimo ze nie odnalezlismy ani mojego ulubionego 'Pana z Teczka' ani slynnej 'Guerniki', obydwoje wyszlismy z Seattle Art Museum z szerokimi usmiechami na twarzach. Troche dlatego, ze w ogole bylismy szczesliwi znow bedac razem, troche z powodu nieporozumienia, w wyniku ktorego nie musielismy placic za wstep, a jeszcze troche, bo ubawila nas pewna odrobine obrazoburcza swinka, napotkana na drodze do Pana z Avignonu.
   

Pozniej bylo juz mniej kulturalnie, za to juz tylko lepiej. Niczym bohaterowie 'On the Road' Kerouac'a, zalapalismy sie na droge, i nic poza nia (i nami samymi) nas nie obchodzilo...
A oto i uczestnicy wycieczki:

Magda A i Ford F:


mcdriver:
przed spotkaniem z hippisami:                                         

 i po:















Choc chwile nam zajelo, zanim przestawilismy sie z kilometrow na mile, z metrow na stopy, i z litrow na galony, i choc na poczatku dystanse odrobine nam sie dluzyly, szybko weszlismy w nowa rzeczywistosc, przystalismy na jej warunki, i chyba nawet troche sie z nia polubilismy... A kiedy za Portland zjechalismy z autostrady i zlapalismy kreta, lesna droge w kierunku oceanu, sympatia powoli zaczela przeradzac sie w milosc. Bylismy tylko my, droga i swiadomosc, ze lada chwila otworzy sie przed nami zupelnie nieznany, nieokielznany i tajemniczy swiat. Swiat dlugich, szerokich plaz, wielorybow, krabow, lwow morskich i kto wie czego tam jeszcze.
Do naszego pierwszego celu w Newport dojechalismy przed 23, i choc mielismy za soba osiem godzin ciaglej jazdy (z przerwa na meksykanskie tacos), nie moglismy sobie odmowic nocnego pojedynku na huczenie z Bratem Wielka Woda. Szczegolnie, ze nasz pokoj dzielilo od jego piaszczystego przedsionka jedynie 180 schodkow.
Pacyfik w styczniu jest niesamowity! Jest jak indianski szaman demonstrujacy swoim pobratyncom swa wielka moc, ale jednak nie skory do zrobienia im krzywdy. W swoim falujacym tancu zbliza sie do ciebie i oddala spiewajac rytmicznie i namawiajac do oddania sie magii chwili. A ty, gdy tak na niego patrzysz i wsluchujesz sie w jego wietrzna piesn, masz ochote zapomniec o granicy ladu i wody, i rzucic sie w jego otchlan zostawiajac za soba wszystko i wszystkich. Cale szczescie, ze urok szamana nie dziala na zakochanych, dzieki czemu my zamiast w otchlan, wolelismy rzucic sie sobie w ramiona i grzecznie wspiac sie z powrotem po naszych 180 schodkach wprost w glebie niewygrzanego jeszcze lozka.


11 godzin, 2 mile biegu na bosaka po plazy i pierwsze reczne pranie pozniej, postanowilismy sprawdzic, czy w Newport poza oceanem jest cos jeszcze. Znalezlismy kilka uroczych domkow usytuowanych nad samym urwiskiem, bedacych sladem po latach turystycznej swietnosci miasteczka, oraz cudowna, mikroskopijna kafejke serwujaca prawdopodobnie najlepsze sniadanie w calym Oregonie. Naszym zamowieniem zdziwilismy nawet pare Amerykanow, ktorzy siedzieli przy stoliku obok, a ktorzy wygladali na takich, co majonez pija zamiast wody, a sniadania raczej nie zjadaja na kolacje. Wspolnie z Magda przebrnelismy przez: jajecznice, fure francuskich tostow, musli, owsianke, pankejki, salatke owocowa i specjalnosc zakladu - organiczne slodkie buleczki z dzemem. Wszystko: podobno z lokalnych zrodel a do tego palce lizac! I tak, z pelnymi brzuchami i z Neilem Youngiem w odtwarzaczu moglismy jechac dalej na spotkanie z kalifornijskim sloncem.

Chwile wczesniej, kiedy wymeldowywalismy sie z hotelu Hallmark, zapytalem recepcjoniste, ile czasu zajmie nam dojechanie do sekwojowych lasow, tuz za granica ze Schwarzeneggerlandem. Wedle jego wskazowek powinnismy tam dotrzec w ciagu jakichs 7 godzin. Ale nie spiszcie sie - poradzil nam - sto jedynka sie nie jedzie, sto jedynke sie kontempluje. Po czym puscil nam oko i wrocil do swoich papierkowych spraw.  
No i trzeba przyznac, ze mial racje. Oregonskie wybrzeze oczarowuje i hipnotyzuje. Do tego stopnia, ze masz ochote zapamietac kazda sekunde, ktora tam spedzasz, zapisac w pamieci kazda mijana skale, kazdy pokonywany zakret. Pragniesz uchwycic ulatujacy moment i juz nigdy go nie wypuscic. A ostatnia rzecza, jaka przychodzi ci do glowy to wcisnac gaz do dechy i zostawic to cale piekno za soba. W rezultacie, jadac oregonskim odcinkiem US 101, masz wrazenie, ze wszystko dzieje sie w zwolnionym tempie -  fale rozbijaja sie o brzeg w rytmie slow motion jakby ocean byl nie jednym wielkim zywiolem, a zwyklym naparstkiem roztworu waleriany, zas kierowcy nadjezdzajacych z naprzeciwka samochodow zamiast obserwowac, co sie dzieje przed nimi, gapia sie leniwie na rozbryzgujace sie o skaly spienione wodne pioropusze. I tylko raz na jakis czas od niechcenia zerkaja na droge, by po chwili znow pograzyc sie w podziwianiu bezkresnego spektaklu majestatycznych fal Pacyfiku.      


Z racji tego, ze co i rusz zatrzymywalismy sie, zeby wtrzachnac jakies ciacho, kawe, albo zeby po prostu jeszcze przez chwile pogapic sie z wysokich klifow w dal, granice z Kalifornia minelismy, kiedy bylo juz zupelnie ciemno. W konsekwencji, nasze pierwsze w zyciu sekwoje nie zdolaly nam sie ukazac w pelnej krasie i podziwialismy glownie ich monstrualne pnie, oswietlone focusowymi reflektorami. Za to juz nastepnego ranka, po nocy spedzonej w przydroznym motelu w miasteczku o wymownej nazwie Fortuna, usmiechnelo sie do nas szczescie i zeslalo nam przed maske drogowskaz na 'Avenue of the Giants'. Ten dziwnie brzmiacy twor okazal sie byc...sekwojowa aleja z prawdziwego zdarzenia. Redwoody, bo tak na te siegajace nieba drzewa mowia Amerykanie, tym razem juz nie mogly sie przed nami schowac za zaslona nocy, i byly tak mile, ze pokazaly sie nam z najlepszej - tej zielonej - strony. Dlugo tak sobie lawirowalismy pod ich opiekunczymi galeziami, jednak po jakichs dziesieciu milach postanowilismy, ze moglibysmy tak jechac cala wiecznosc i nigdy nie miec dosc, wiec pozegnalismy sie z dopiero co poznanymi byczymi kuzynami naszych sosen i wrocilismy na stary kurs.
Choc okreslenie 'stary kurs' nie do konca tu pasuje, bo doslownie chwile pozniej okazalo sie, ze po raz pierwszy bedziemy odbijac z naszej, juz ulubionej, sto jedynki. I jesli tamta droge okreslilem mianem 'rajskiej', to naprawde nie znam slow, zeby oddac, jakie wrazenie zrobila na nas ta, na ktora wlasnie mielismy wjechac - California Highway 1. Zapewne wiele jest na swiecie miejsc, gdzie skaliste gory wpadaja wprost do oceanu, a w calym tym zamieszaniu jest jeszcze miejsce na odrobine asfaltu, po ktorym moga sobie wesolo brykac zmotoryzowani turysci. Jednak w tym przypadku widoki, mimo ze zachwycajace, nie byly najwazniejsze. Najwspanialsze bylo to, ze jadac jedynka, w przeciwienstwie do wielu innych szlakow nadmorskich i nadoceanicznych, masz wrazenie, jakby nie miala ona konca. Wyruszasz rano, kiedy slonce jest jeszcze schowane za szczytami gor, jedziesz przez caly dzien, a wieczorem, kiedy barwa oceanu, za sprawa tego samego slonca, zmienia sie z blekitnej w krwisto-czerwona, przed toba wciaz pozostaja setki mil tej nieprawdopodobnie romantycznej przeprawy. Tak, jedynka to prawdziwa orgia zmyslow. Jadac nia czujesz sie wolny. Wolny i silny.



Koniec czesci pierwszej.