czwartek, 5 stycznia 2012

Laki Lok z Krainy Potoczków

Mój ojciec jest kowbojem. Jeździ na koniu, wygradza pastwiska, przegania intruzów i doi kozy. A z mleka, które udoi, wyrabia pyszne białe sery. Sery pakuje do słoików, by na końcu rozdać je gościom, którzy odwiedzą go w krainie potoczków. Kraina potoczków to jego ziemia, może nie ojczysta, ale prawie obiecana. Kraina potoczków ma wiele zalet – bliskość prawdziwie czeskich knedlików, sąsiadkę Ślązaczkę i jej świeże jajka, wspaniały widok z Trójmorskiego Wierchu i uroczą kamienistą drogę wijącą się między rozległymi łąkami. Jednak największą zaletą tego miejsca jest on sam.
Mój ojciec, zwany Laki Lokiem – jak na prawdziwego kowboja przystało – najbardziej na świecie lubi kapelusze. Ma ich całą kolekcję, a najbardziej ceni sobie te australijskie. Najlepsze pochodzą z fabryki Akubra. Oprócz kapeluszy Laki Lok zbiera też kowbojskie siodła, kowbojskie dżinsy, kowbojskie płaszcze i w ogóle wszystko co kowbojskie. Ma też imponującą kolekcję płyt CD i filmów DVD. Muzyka? Najlepsze są ścieżki dźwiękowe z westernów. Filmy? Wystarczy, że wspomnę, jak wiele lat temu dziadek Józek zabrał małego Darka do kina. Traf chciał, że dziecięcy film, który akurat mieli grać, z jakiegoś powodu został zastąpiony krwawą jatką z zamaskowanymi rewolwerowcami w rolach głównych. Jak się później okazało, ta niewielka zmiana w repertuarze kina miała oznaczać wielką zmianę w psychice chłopczyka, który dwie dekady później został moim ojcem. Tamtego dnia świat pożegnał małego Darka i przywitał kowboja Loco.
Moje relacje z ojcem można podzielić na trzy fazy:
1)      Okres miłości bezwzględnej, kiedy to jako dziecko byłem zdany na niego, a on otaczał mnie troskliwą opieką i mnóstwem czułości;
2)      Okres buntu, kiedy ja buntowałem się przeciwko niemu a on przeciwko mnie, i obydwaj byliśmy w stanie robić sobie bezmyślne nieprzyjemności wszelkiej maści;
3)      Okres pojednania czy też akceptacji, kiedy to po latach zwarć i spięć postanowiliśmy wzajemnie uznać swoją suwerenność i polubić się takimi jakimi jesteśmy.
Dziś, kiedy wydaje mi się, że dobrnęliśmy szczęśliwie i w całości do trzeciego etapu – w moim odczuciu najważniejszego – mogę śmiało powiedzieć, że niewiele jest spraw na tym świecie przyjemniejszych od pojednania z ojcem. Pojednania z matką też są dobre, ale matka to co innego. W dużej mierze jesteśmy przecież jej częścią, a wszystko co z nią związane jest prawie święte. Z ojcami rzecz się ma inaczej, bo są nam niby bliscy a jednak tak dalecy, no bo przecież ani przez chwilę nie nosili nas pod sercem, kazali uczyć się matematyki, a po wywiadówkach często robili groźną minę. Ojcowie krzywią się, kiedy je się chipsy na tylnej kanapie samochodu, nosi Lenary, słucha innej muzyki niż oni, przyprowadza do domu dziewczyny szczuplejsze niż ich żony i śmieje się z nich, kiedy źle wymawiają nazwiska zagranicznych piłkarzy. Mój ojciec – jak każdy inny – na pewno popełnił w naszej relacji mnóstwo błędów, ale dziś kiedy patrzę na nie z perspektywy czasu, nie widzę w nich ani krzty złej woli a jedynie zwykłe niedoskonałości charakteru. Mój ojciec-kowboj zyskuje w moich oczach z każdym dniem i z każdą chwilą przeżytą według własnych reguł. Można psioczyć, że wybierając „banicję” w krainie potoczków odizolował się, odciął od bliskich, że jest niewolnikiem własnego wizerunku, ale tak naprawdę jakie to ma znaczenie? On po prostu w sferze marzeń pozostał małym Darkiem, dzieckiem, które nikomu nie chce zrobić krzywdy a jedynie pragnie dobrze się w życiu bawić i odkrywać piękno świata. To taki Piotruś Pan, któremu zamiast skrzydełek z ramion wyrosły ze stóp kowbojskie buty, Złotousty, zostawiający za sobą złamane serca, głodnych bliskości przyjaciół, a często i rodzinne zgliszcza. Jednak ponad tym wszystkim częściej niż katem uczuć, jest dla napotkanych ludzi  inspiracją i radością. I nawet jeśli jest to radość chwilowa, dla wielu to jedyna prawdziwa radość w życiu. Wiem, że Laki Lok jest dobrym i niezwykłym człowiekiem i – mimo wszystko – wierzę, że jak tylko zdoła uwolnić się od wizerunku wiecznie zbuntowanego niszczyciela konwenansów, będzie wspaniałym dziadkiem i wiernym przyjacielem swoich przyjaciół. A na końcu – niczym Ben Wade – sam wsiądzie do pociągu do Yumy i rozliczy się z wciąż goniącą go przeszłością…   

Niezła Sztuczka!

Wczoraj spotkała mnie dość zabawna sytuacja. Z racji aktualne wykonywanego zawodu raz do czasu zdarza mi się oprowadzać różnych ludzi po budynkach biurowych. Tym razem okoliczności zaprowadziły mnie na warszawski Służewiec, gdzie wspólnie z moimi zagranicznymi klientami zwiedzaliśmy nowo wybudowany biurowiec klasy A. Traf chciał, że gospodarzem budynku był akurat wyjątkowo rozmowny i rubaszny gość. Z początku wszystko szło jak należy: obejrzeliśmy recepcję, ultraszybkie windy wwiozły nas na wyższą kondygnację, zerknęliśmy na betonowe stropy i podłogi, sprawdziliśmy głębokość piętra i zmierzyliśmy dostęp światła dziennego do powierzchni. Prezentacja odbywała się programowo, a nasz przewodnik otwierał przed nami kolejne tajniki sztuki budowlanej. Schody zaczęły się – paradoksalnie –, kiedy wjechaliśmy windą na kolejne piętro, żeby przekonać się, jak może wyglądać biuro już wykończone. Zobaczyliśmy tam bogato zdobione kiczowate sufity, zagęszczane wykładziny i ścianki działowe szklone nadprzeźroczystym materiałem odpornym na wysokie temperatury, oraz inne elementy wykończeniowego El Dorado. Przechadzaliśmy się niewinnie, gdy nagle nasz gospodarz zaproponował, żebyśmy zobaczyli toalety o podwyższonym standardzie. Skręcił z głównego korytarza we wnękę bliżej trzonu budynku, po czym zamaszystym ruchem otworzył szerokie drzwi z jasnego drewnopodobnego materiału. We framudze ukazała się nam powabna pani o twarzy rozświetlonej jasnym uśmiechem. „Tak, to rzeczywiście podwyższony standard” – pomyślałem. Co prawda nieznajoma zniknęła równie szybko jak się pojawiła, dzięki czemu cała nasza delegacja mogła spokojnie udać się na bliższe spotkanie z klozetami, umywalkami i dyspenserami papierowych ręczników, jednak moje myśli wciąż krążyły wokół tamtej framugi. Nie omieszkałem więc zagadać naszego przewodnika: „Niezła sztuczka! Jestem pod wrażeniem”. On na to: „Niezła nie?! Na dodatek wolna, mogę cię z nią umówić, jak chcesz.” Przyznam szczerze, że poczułem się trochę zakłopotany, bo nie do końca to miałem na myśli. Próbowałem się bronić, że mówiąc „sztuczka” chodziło mi o trik, że dziewczyna pojawiająca się we framudze na naciśnięcie klamki to trochę jak królik wyciągnięty z kapelusza. Gdy zobaczyłem dość głupawy uśmieszek na jego twarzy, zrozumiałem, że zdołałem przelać na niego całe moje zakłopotanie sprzed chwili. A na wspomnienie tej zabawnej sytuacji śmiałem się w duchu do samego końca wczorajszego dnia J