poniedziałek, 1 października 2012

Bohaterowie Narodowego

Wszyscy jesteśmy Bohaterami! Moja Magdalenka, bo dokonała niezwykłego - przebiegła swój pierwszy maraton w rewelacyjnym czasie 04:22:50, i to bez szczególnego przygotowania. Filcio zwany Bojko, bo okazał się urodzonym maratońskim przewodnikiem, wsparciem i liderem. Grzeninio, bo taki rowerowy kompan zdarza się raz na milion - fotograf, żywiciel, poiciel i pocieszyciel w jednym! Rossi, bo pomimo niemal odwiecznej walki ze swoją piętą Achillesową, doholował mnie do końca i nie dał mi się załamać nawet na kryzysowym puławskim odcinku trasy. Ricky i Puchat, bo swoją obecnością w trudnych momentach utwierdzili mnie w przekonaniu, że sentymenty w pracy jednak istnieją. Dynia, która - z zimną krwią - wyczekała nas na gorącym ursynowskim odcinku i z precyzją zegarmistrzyni zaopatrzyła nas w czyniące cuda turbożele. Kacpi, który po raz pierwszy w życiu wbiegł na maratońską metę i w nagrodę dostał pamiątkowy medal. Taśka, bo - choć sama w końcu nie wystartowała - dzielnie i serdecznie wspierała jeszcze dzielniejszych biegaczy. Piter z podstawówki, bo nie przejął się zderzeniem z parasolem, kryzysem fizycznym ani psychicznym i bohatersko dotarł do mety. Podobnie jak Tadzio, który dobre dziesięć ostatnich kilometrów biegł bokiem ciągnąc za sobą uszkodzoną nogę. Ale - jak my wszyscy - dokonał tego, przetrwał 42 kilometry i 195 metrów walki z samym sobą i pod koniec mógł być z siebie szczerze dumny! I ja też czuję się jak bohater. Udało mi się złamać zakładany czas 3 godzin 30 minut. I to w dobrej formie i w jeszcze lepszym towarzystwie. Pięknie było tak sobie sunąć przez Warszawę z Zającem Rossim, Wiśniowym Krzychem, drugim Mikołajem i - przez chwilę - z białym Kenijczykiem z Krakowa Krzysiem Przytułą. Wczorajszy dzień był przepełniony poczuciem jedności i wspólnego celu. Poczuciem szacunku dla towarzyszy maratońskiego zmagania, wdzięczności dla bezcennych kibiców i radości po przekroczeniu mety. A smak błogo rozchodzącego się po zmęczonych mięśniach prosecco serwowanego "z kija" w powiślańskiej knajpce był tylko pysznym zwieńczeniem tej cudownej niedzieli.  



       

wtorek, 14 sierpnia 2012

Power is Back!

Całkiem niedawno, przy okazji rozmowy z moim serdecznym kumplem Mike'm, zdałem sobie sprawę, że dotknął mnie muzyczny kryzys. Tak sobie rozmawialiśmy o tym, co ciekawego ostatnio słyszeliśmy i czy jakieś brzmienie wprawiło nasze serca w szybszy rytm. I zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę ostatnimi artystami, którzy mną potrząsnęli (dosłownie!) byli chłopaki z The Black Keys i ich płyta marzeń - Brothers. Ale to było niemal dwa lata temu, za to od tamtej pory postępowała na moim małym muzycznym ganeczku smutna posucha. Oczywiście pojawiały się w międzyczasie perełki, które sprawiały, że na chwilę miałem nadzieję na ponowne osiągnięcie ponaddźwiękowego uniesienia, jednak kolejne drobne fascynacje szybko ginęły gdzieś w gąszczu nut już rozpoznanych i szczerze ukochanych. Do wczoraj.
A właściwie do przeczytania sprawozdania z nowojorskiej eskapady jedynego na świecie skate'o-weterynarza-hardcorowca, a prywatnie mojego brata Filcia. Sprawozdaniu towarzyszył krótki filmik wideo z koncertu tajemniczego bluesmana o mocodajnym pseudonimie. Michael Powers - bo o nim mowa - rozłożył mnie na łopatki. Totalnie. To co wyprawia ten facet ze swoim głosem, jak nieprawdopodobnie emanuje ładunkiem emocji, jak lagodnie skłania swój instrument do wydawania z siebie potężnych jęków, to po prostu muzyczna magia w czystej postaci. Powers to szlachetna mikstura niczym połączenie Jimmiego Hendrix'a z dawką Muddy'ego Watersa i jeszcze czymś, czego do tej pory nie znałem, a poznawac chcę wciąż bardziej i bardziej. Nie moge przestać go słuchać. I nawet nie chcę, nawet po przesłuchaniu "Graffiti" po raz setny...    


poniedziałek, 9 lipca 2012

Magiczny Return

Weekend spędziłem w tenisowym barze Return przy kortach Legii. W sobotę oglądałem tam finał kobiet, w którym nasza Radwańska niestety dostała lanie od turbodoładowanej Sereny. Agnieszka zagrała co prawda kilka ładnych piłek, ale tego dnia nic ani nikt nie mógłby powstrzymać młodszej Williamsówny. Monumentalna Afroamerykanka od serwu po kończącą piłkę miała jeden cel - zmieść przeciwniczkę z kortu. Aga urwała rywalce jednego seta, ale jednak tego dnia była od niej o klasę gorsza. Skończyło się honorowo i bez wstydu, ale jednak trzysetowym niepowodzeniem.
Odrobinę podobnie przebiegał niedzielny finał mężczyzn, w którym Federer był klasą samą dla siebie i pokazał młokosowi Murrayowi, że na swoje wielkie chwile na londyńskim korcie centralnym musi poczekać jeszcze przynajmniej rok. Król Roger genialnie serwował, wspaniale odbierał, nie bał się długich wymian ani dynamicznych podejść pod siatkę ani ryzykownych ataków. Federer był w tym finale tenisistą kompletnym, a przy tym tak niezwykle eleganckim, że po jego zagraniach ręce same chciały klaskać. Murray bardzo chciał walczyć, a miał dla kogo, bo stała za nim cała wimbledońska publiczność i cała Wielka Brytania w ogóle. I mimo, że przegrał ten mecz, pojedynkiem ze Szwajcarem wywalczył sobie dużo więcej niż dałby mu zwycięski puchar. Wimbledon go pokochał. Pokochał go za serce, za walkę do końca, za niespotykane poświęcenie, na pewno też za odrobinę aktorstwa, bo trzeba przyznać, że młody Andy to kawał niezłego komedianta. Jego efektowne pady, grymasy po upadkach i hultajskie uwagi pod adresem sędziów na długo pozostaną w pamięci tych, którzy ogladali ten helwecko-szkocki pojedynek. Ale najbardziej zapamiętamy niezwykle emocjonalne wystąpienie Murraya już po zakończeniu spotkania, kiedy jego łzy rozniosły się na cały stadion i okolice, a płakać chciało się nawet telewidzom. Nawet ja, który od czasów Samprasa i Agassiego tenisa oglądam sporadycznie i raczej nie jestem na bieżąco, wzruszyłem się tak, że oczy prawie wyskoczyły mi z orbit. Zresztą sami to zobaczcie i wyobraźcie sobie, co musiał przeżywać ten młody chłopak, który miał stać się bohaterem Wielkiej Brytanii. I w sumie ostatecznie się nim stał, tylko, że zupełnie nie w taki sposób w jaki by tego oczekiwał...       




poniedziałek, 2 lipca 2012

Euro Bohaterowie

Mogłoby się wydawać, że po Euro 2012 szczęśliwi mogą być jedynie Hiszpanie. Owszem, wygrali turniej prezentując w finałowym meczu porywający styl, jednak moim zdaniem zwycięzców polsko-ukraińskiej imprezy jest więcej. Oto moje subiektywne typy:

- Włosi, bo pokazali, że jest ktoś oprócz Niemców, kto z czasem będzie mógł się postawić Hiszpanom;
- Mario Balotelli, bo ze skandalisty stał się herosem, a jego występ z Niemcami będzie pamiętany długimi latami;
- Andrea Pirlo, bo nareszcie został choć trochę doceniony, a szersza publiczność dowiedziała się, że również Włoch może być Indianinem;
- Gianluigi Buffon, bo dzięki finałowemu wyśpiewaniu hymnu, może liczyć na etat w La Scali po zakończeniu kariery piłkarskiej;
- Dariusz Szapakowski, bo w czasie Euro jego język spłodził znakomitych piłkarzy takich jak: Gabre Selass, Milan Barrosz, Federico Barzcaletti, Petr Nedved, Mesut Uzil vel Oozil, oraz rumuński zaciąg w portugalskich barwach: Fabiu Kuntrau i Cristianu Runałdu. A jeśli dołożymy do tego Zizou Zinedana wywołanego z piłkarskiego grobu przez Włodka Szaranowicza, mamy drużynę, która może w przyszłości zawojować nie tylko Europę ale i Świat!
- Wspomniany już Cristianu Runałdu, bo nie zdążył spudłować decydującego karnego i wciąż może przekonywać świat, że "gdyby on strzelał to..."
- Rafał Murawski, bo dzięki jego imponującemu pancerzowi brzusznemu, mówiło się o nim w trakcie tych mistrzostw więcej niż w całej jego dotychczasowej karierze.    
- Przemysław Tytoń, bo gdyby tylko chciał, mógłby od dziś rzucić rękawice i żyć w luksusach do końca życia reklamując Lucky Strike'i;
- Kuba Błaszczykowski, bo po aferze biletowej może być pewien, że na każdy kolejny mecz reprezentacji dostanie tyle wejściówek, że będzie mógł na niego zaprosić całe Truskolasy wraz z przyległościami;
- Axl Rose, bo dzięki reklamie Tyskiego cała Polska przypomniała sobie o istnieniu "Paradise City";
- Marco Van Basten, bo dzięki tej samej reklamie odmłodniał o 20 lat;
- Shakira, bo po kolumbijskiej koce poznała polski Hel;
- Prezydent Komorowski, bo dowiedział się, że oprócz do jelenia można strzelać również do bramki;
- Jarosław Kaczyński, bo był świadkiem jak na polskiej ziemi dostają lanie zarówno Ruscy jak i Niemcy;
- Polscy kibole, bo mają poczucie, że dokopali Ruskim;
- Rosyjscy kibole, bo mają poczucie, że dokopali Poliaczkom;
- Niemieccy kibice, bo na szczęście nikt nie chciał im dokopać;
- Lesbijki i geje, bo mogli bez stresu paradować w tęczowych barwach, w razie czego udając kibiców wszystkich państw naraz;
- Prezydent Warszawy, bo dzięki strefie kibica poznała różnicę pomiędzy angielskimi słowami "fan" i "fun";
- Reprezentacja Holandii, bo może po tej sromotnej porażce ktoś tam zrozumie, że piłka nożna to jednak gra drużynowa;
- I na koniec, sponsorzy tej imprezy, bo nawet jak ktoś bardzo nie chce, to po reklamowym bombardowaniu w trakcie tych mistrzostw i tak w końcu kupi Kię, Hyundaia, telewizor Sharpa, zestaw w McDonaldsie, a w najgorszym wypadku puszkę Coca-Coli...  

środa, 27 czerwca 2012

Ptasi los

Właśnie przeczytałem informację, że jedna z polskich kancelarii prawnych jest w trakcie przygotowywania pozwu zbiorowego przeciwko firmie Boeing i firmie serwisowej lotniska w Newark. Sprawa dotyczy słynnego już lądowania na pianie, które wydarzyło się na warszawskim Chopinie w listopadzie zeszłego roku. Adwokaci podobno w pocie czoła zbierają materiał dowodowy i zabezpieczają zeznania świadków, tak, żeby w ciągu dwóch miesięcy mozna było ruszyć z procesem. I pewnie bym o tym wszystkim nie pisał, gdybym nie zobaczył pod artykułem błyskotliwego komentarza jednego z internautów:

"No tak, wrona ląduje, a papuga spija śmietankę. Cóż za ironia losu..." 

wtorek, 26 czerwca 2012

Maraton Mazury

Jestem właśnie po lekturze ostatniego wpisu na blogu Biegającego Reportera. Mój drugi ulubiony dziennikarz-maratończyk wspomina tam swoją niedawną przygodę z I Maratonem Mazury. Zdumiewające, że jego wrażenia - oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji - są niezwykle podobne do moich. Przed startem każdy z nas miał swój ambitny plan do zrealizowania - on chciał złamać 3 godziny, ja marzyłem o zmierzeniu się z czasem 3h:30min. Do półmetka dobiegliśmy obydwaj - choć oddaleni od siebie o dobre 4 kilometry - w dobrych nastrojach. Polski Biegacz miał na tym etapie idealny wynik 1:29:55, ja za to od jakiegoś czasu biegam bez zegarka, więc nie wiedziałem, ile dokładnie minęło od startu, ale wiedziałem, że jest dobrze. Dopiero następnego dnia sprawdziłem, że półmaraton przebiegłem w 1:47 i kilka sekund, także miałem prawo być zadowolony.Tym bardziej, że zwykle drugie połówki długich dystansów biegam odrobinę szybciej niż pierwsze. Nie mogłem być za to zadowolony z tego, co zaczęło się dziać z moim organizmem już kilka kilometrów dalej. Mniej więcej od 25 słupka zacząłem czuć, że słynna "maratońska ściana" jest blisko. Do tej pory nie dowierzałem ludziom, że coś takiego istnieje. Byłem pewien, że jeśli już ktokolwiek się z nią zderza, to jest to na pewno ktoś skrajnie nieodpowiedzialny, biegnący w tempie znacznie przekraczającym jego możliwości. Co prawda wielokrotnie widziałem na różnych zawodach ściętych z nóg biegaczy dogorywających gdzieś na poboczu trasy, jednak nigdy, przenigdy nie sądziłem, że coś takiego mogłoby spotkać również mnie. Przecież biegam od lat, wolniej lub szybciej, ale zawsze docieram do mety z uśmiechem na twarzy. Nierzadko na ostatnich odcinkach ciągnę za sobą ludzi-duchy, którzy sprawiają wrażenie, jakby już dawno nie było w ich ciele ani jednej kropli wody, do tego stopnia, że nie leje się z nich już nawet pot. No i masz babo placek, dopiero Mazury pokazały mi, jak nieprawdziwy wizerunek mnie-biegacza sam sobie wyrobiłem. Resztkami sił dociągnąłem jeszcze do 27 czy 28 kilometra, ale już wtedy wiedziałem, że albo poddam ten bieg, zapomnę o dobrym wyniku i zdołam doczłapać do końca o własnych siłach, albo dalej będę zgrywał chojraka i z trasy zbierze moje truchło dopiero zabezpieczający tyły organizator biegu. Gdybym był Indianinem, przyjąłbym wtedy imię "Ten, który Szedł" i pozostałbym przy nim przez następne 7000 metrów. Na krótkie postoje przyjmowałbym również imiona zastępcze: "Ten, który Jadł" i "Ten, który Pił". W tym samym czasie posilał się i poił również Biegający Reporter, ale on miał to szczęście, że był wtedy już dużo bliżej mety. On do końca tej mordęgi dotarł ostatecznie w czasie 3h:11min, podczas gdy ja byłem wtedy jeszcze w lesie. A dosłownie to w lesie nieopodal Nowego Mostu. Wyprzedzali mnie coraz bardziej egzotyczni biegacze - niezwykły, na oko siedemdziesięcioletni Pan o żywotności osiemnastolatka, dwumetrowy facet z wielkim brzuchem, niziutki, koślawy chłopak o sympatycznej twarzy i wyżyłowana, okolczykowana dziewczyna o fioletowo-różowych włosach - a ja coraz bardziej wątpiłem w samego siebie. Tym bardziej, że nogi stawały się coraz cięższe, a litry wypijanych izotoników i wylewanej na twarz wody nie pomagały ani odrobinę. Dopiero na 35 kilometrze, poczułem, że pozostawiam oddech bezwzględnej ściany za plecami i stopniowo zacząłem przeplatać chód z truchtem. Od 37 znacznika było już tylko lepiej, trucht stał się coraz żwawszy, a mięśnie jakby zaczęły odzyskiwać moc. Udało mi się jeszcze dogonić kilku biegaczy i ostatecznie wykończony wpadłem na metę z koszmarnym czasem 4 godziny i 2 minuty. Jednak w tym przypadku nie wynik był najważniejszy, a niezwykła lekcja pokory, jaką odebrałem od mazurskiego szlaku. Poza tym, ktoś kiedyś powiedział, że każdy porządny maratończyk musi choć raz przepchnąć swoją ścianę. No to mam nadzieję, że ja swoją mam już za sobą!  

                 
      

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Forza Azzurri!

Wczorajszy mecz Anglia - Włochy idealnie podsumował jeden z internautów na forum gazeta.pl. Napisał:
Pirlo strzelił jak Panenka, Cole jak panienka...
Ta oszczędna, choć odrobinę szowinistyczna recenzja w pełni oddaje to, co wydarzyło się w trakcie tego niezwykłego piłkarskiego spektaklu.
A po tym co wczoraj zobaczyłem, na Euro kibicuję Włochom!

piątek, 22 czerwca 2012

czwartek, 21 czerwca 2012

Cross nad Pilicą

Każdego roku przekraczam Pilicę średnio pewnie ze 40 razy: 20 jadąc w góry i drugie 20 wracając do Warszawy. Kiedyś przeprawiało się przez nią powoli przez masywny most o żelbetowej konstrukcji wyłożony kostką brukową z początku XX wieku. Tuż za nim obowiązkowo należało zatrzymać się na słynne lody w Białobrzegach. A potem już tylko Radom, Kielce, Tarnów i krętą drogą można było gnać prosto na Gorlice. Dziś Białobrzegów na trasie już nie ma. Szerokim łukiem omija je czteropasmowa obwodnica będąca częścią trasy S7 z Krakowa do Stolicy. Lody co prawda są, ale przeniosły się do zajazdu na poboczu równej jak stół ekspresówki. I niestety w tych okolicznościach, nikomu nawet nie chce się dla nich zwalniać...
Na pojawieniu się obwodnicy ucierpiała nie tylko białobrzeska lodziarnia. Straciła też sama Pilica. Na dawnym moście obowiązywało bowiem ograniczenie prędkości do 30 czy 40, tak więc każdy miał okazję by zerknąć na leniwe szuwary, piaskowe łachy o kobiecych kształtach, a co bystrzejsze oko mogło czasem dostrzec przepływający w dole kajak. Dziś Pilicę mija się z prędkościa 140 kilometrów na godzinę, a jedyne co sprawia, że w ogóle ją dostrzegamy to niebieska tabliczka z potrójną białą falką i nazwą rzeki na poboczu trasy.
Dzięki naszej poniekąd wspólnej podróżniczej przeszłości, żywię do Pilicy sympatię dużo wiekszą niż do - na przykład - Wisły, nad której brzegiem mieszkam prawie całe życie, ale z którą nigdy nie nawiązałem głębszej relacji. Tym większa była moja radość, kiedy dowiedziałem się o półmaratonie o wdzięcznej nazwie "Cross nad Pilicą", który odbywał się w ubiegłą sobotę w Nowym Mieście. To jedno z tych miejsc, w które można trafić jedynie z bardzo konkretnego powodu. Otoczone plantacjami truskawek, jabłkowymi sadami i stawami rybnymi miasteczko nie ma w sobie albowiem nic, co mogłoby sprawić, żeby człowiek mógł się w tamte okolice zaplątać, ot tak, z przypadku. Przyjeżdżający muszą zatem być rybakami, producentami dżemów, hurtownikami jabłek, albo - jak się okazało - amatorami biegania po błotno-piaszczystych drogach nowomiejskiego lasu.
To był piękny bieg. Sama trasa nie była szczególnie spektakularna - prowadziła zwykłą leśną dróżką, po piaszczystym podłożu i tylko gdzieniegdzie pojawiały się na niej niewielkie bagienka. Był też kilkusetmetrowy fragment, na którym biegliśmy po asfalcie oraz krótki odcinek pokryty zieloną murawą. Nie było na niej ciężkich podbiegów ani karkołomnych zbiegów. Jednak, mimo to, 21 kilometrów z kawałkiem przebiegnięte po miękkim podłożu, dało mi solidnie w kość i do dziś czuję na mięśniu dwugłowym lewego uda solidny uścisk tej przygody. 
Już chwilę po starcie prawie dwustuosobowa stawka biegaczy rozdzieliła się na kilkunastoosobową czołówkę i dużo liczniejszą grupę maruderów. Ja znalazłem się gdzieś pośrodku i ostatecznie cały dystans biegłem właściwie sam i tylko na jedno okrążenie podpiąłem się pod jakiegoś maratończyka o posturze Kenijczyka. Po siedmiu kilometrach przebiegniętych w jego cieniu postanowiłem jednak zwolnić i od tej pory towarzyszyły mi jedynie drzewa, ogromne czarne mrówki i wszędobylskie muchy. To co uczyniło ten bieg wyjątkowym to atmosfera na mecie, którą minąłem po rekordowym dla mnie czasie 1:42:20! Po pierwsze, organizatorzy sprawiali wrażenie, jakby chcieli spędzić z uczestnikami biegu całe popołudnie - gdy ci ruszali w stronę swoich samochodów, wręcz nie pozwalali im ruszać w drogę powrotną. Po drugie, mieli czym zachęcać do pozostania w nowomiejskim lesie, bo sponsorami imprezy były: lokalna piekarnia, lokalny browar i okoliczny wytwórca świeżego soku z jabłek. Tak więc, na mecie każdy z uczestników mógł jeść i pić do woli, a było warto, bo wszystko wyglądało, smakowało i pachniało wybornie. Jakże miłą odmianą od butelki jaskrawego powerade'a był kubas mętnego złocistego soku, jak inaczej od preparowanego batona energetycznego smakowała rumiana drożdżówka ze świeżymi truskawkami, o ile pyszniejsze od butelki carlsberga było lane przez sympatycznego wąsacza piwo z kija. Tak, ten bieg był piękny. Piękny, bo lokalny przez duże "L". I tylko żal, że ani przez moment nie zobaczyłem Pilicy. Ale to nic, jak będę jechał następnym razem w góry, zwolnię na obwodnicy Białobrzegów i spróbuję dojrzeć jakiegoś klenia czy karasia baraszkującego wesoło w płytkich wodach tej przyjaznej rzeki...                

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Do Hymnu

Z sobotniego meczu Polska - Czechy zapamiętam: ogromną biało-czerwoną wprost z gliwickiej szwalni, katastrofalną w skutkach stratę piłki przez Rafała Murawskiego i smutek na twarzach polskich kibiców po przegranym meczu. Mój smutek też byłby ogromy, gdyby nie kochany siostrzeniec Oskar. Otóż ten bystry siedmiolatek jednym niewinnym pytaniem sprawił, że w duchu głośno się roześmiałem i szybko zapomniałem o tym przygnębiającym widowisku.  
- Wujku - zapytał Oskar - dlaczego nasi nie zaśpiewali przed meczem hymnu?
- Jak to - zdziwiłem się - przecież Mazurka Dąbrowskiego śpiewali wszyscy piłkarze i prawie 40 tysięcy ludzi na trybunach?!
- Ale wujku - zatroskał się Oskar - nie mówię o Mazurku, tylko o hymnie Euro, no wiesz: "koko koko euro spoko piłka leci hen wysoko..."  
Pomyślałem wtedy, że cudownie jest czasem pobyć trochę z dziećmi, choć przez chwilę spojrzeć na świat z ich perspektywy i odlecieć na skrzydłach ich fantazji gdzieś, gdzie zacierają się konwencje - no po prostu hen wysoko...

piątek, 15 czerwca 2012

Pseudokibice

Euro Spoko

Kocham to Euro. Co prawda nie oglądam wszystkich meczów, wściekam się na bandytów, którzy wykorzystują okazję, żeby porozrabiać. Irytuje mnie Jacek Gmoch w studio meczowym i w reklamie Lidla. Szpaku jak mylił piłkarzy i fakty kiedyś, tak myli je teraz. Na dodatek Euro wyhodowało całą rzeszę piłkarskich pseudoekspertów, a stacją sportową stało się nawet TVN 24. Jednak mimo to darzę to Euro szczerą miłością. 
Kocham je dlatego, że dzięki niemu zniknął Jarmark Europa - kupiecko-złodziejski twór, w którego ponurym cieniu się wychowałem. Kocham je, bo przyśpieszyło budowę autostrady do Łodzi, dzięki czemu będę mógł dojechać do babci nie w trzy a w jedną godzinę. Ale kocham je również dlatego, że gole Lewandowskiego i Błaszczykowskiego sprawiły, że futbol zaczęły oglądać z zainteresowaniem nawet moja mama, siostra i teściowa - dotychczas raczej piłkarskie abnegatki. Ale najbardziej kocham je za takie momenty jak ten wczorajszy w Gdańsku, kiedy to irlandzcy kibice w niewiarygodny sposób pożegnali swoich piłkarzy zdemolowanych przez Hiszpanów 0 do 4. Pieśń "The Fields of Athenry" wyśpiewana przez tysiące zielonych gardeł to zdecydowanie moje największe przeżycie tych mistrzostw, mocniejsze nawet niż wyrównujący gol Kuby w meczu z Rosją. Przesłuchajcie zresztą sami i poczujcie ciarki na plecach. Ciarki, których ewidentnie nie poczuli Szpaku z Mirkiem bezlitośnie mordując ten wzniosły moment swoimi mętnymi rozważaniami...







Seks niejedno ma imię

czwartek, 14 czerwca 2012

Najlepsza inwestycja

Ostatnio sporo rozmawiam z Mądrą Głową o tym, co najlepiej zrobić, żeby dobrze zainwestować pieniądze. Ja co prawda na razie i tak ich nie mam, ale gdybym posiadał jakiś kapitał do pomnożenia nie wahałbym się ani chwili i - za namową Mądrej Głowy - kupiłbym nieruchomość w Łodzi. Nie dość, że to piękne miasto z bogatą historią, niezliczonymi instytucjami kultury i dosłownie armią młodych ludzi gotowych do robienia ciekawych rzeczy, to na dodatek można tam kupić piękny dom lub nawet małą kamienicę nieopodal centrum w cenie małego mieszkania gdzieś na Choszczówce. Z Łodzią właśnie połączyła nas (w sensie Warszawiaków i Warszawian) kosmiczna autostrada, a niedługo w 75 minut dowiozą nas do odremontowanego Dworca Fabrycznego nowoczesne pociągi z bydgoskiej Pesy. Wszystko to, w zestawieniu z niepowtarzalnym klimatem Łodzi, sprawia, że to miasto jest skazane na drugie życie, a może nawet i na odzyskanie miana Ziemi Obiecanej.
A tak na marginesie rozważań o potencjale łódki, zetknąłem się ostatnio na pewnym forum ekonomicznym z ciekawą opinią właśnie odnośnie inwestycji. Wyglądało to mniej więcej tak:

Użytkownik 1: Witam wszystkich i mam serdeczną prośbę. Grałem kiedyś trochę na giełdzie, ale po straceniu 10 tysięcy złotych zraziłem się i przestałem się tym zajmować. Teraz chciałbym spróbować ponownie, ale trochę wypadłem z obiegu i potrzebuję porady. Czy ktoś mógłby mi polecić, w co najlepiej aktualnie zainwestować?
Użytkownik 2: Polecam zainwestować w siebie...

:-)     

poniedziałek, 11 czerwca 2012

72 godziny z życia krowy

Usłyszałem wczoraj niezwykłą historię o woli przetrwania. Wydarzyła się ona dwa lata temu, kiedy Polskę nawiedziły straszliwe powodzie, a jednym z regionów, który ucierpiał najbardziej była ziemia jasielska. I to właśnie tam - we wsi Trzcinica nad brzegiem rzeki Ropy - wydarzył się cud. Pewna rodzina mieszkająca na skraju terenów zalewowych, za sprawą bomby wodnej spuszczonej jedną falą ze zbiornika retencyjnego w Klimkówce, w ciągu dosłownie chwili została odcięta od świata. Ostatecznie z dachu domu zabrał ich dopiero helikopter ratunkowy. Po dotarciu w bezpieczne miejsce ocalała rodzina była przerażona ale szczęśliwa, że wszyscy wyszli cało z tej niespodziewanej opresji. I tylko najstarsza z rodu, osiemdziesięcioletnia babcia, nie przestawała zanosić się od łez i za nic nie chciała się uspokoić. Okazało się, że owszem, wszyscy domownicy byli cali i zdrowi, jednak w stajni na ciężkim łańcuchu została uwięziona ukochana krowa babci. Babcia przepłakała trzy dni i noce wspominając swoją krasulę, która przez tyle lat karmiła ją hojnym wymieniem. Jednak gdy łzy zaczęły już wysychać, do babci przybiegł z radosną nowiną sąsiad. Babciu - mówi - zdarzył się cud, mućka żyje! Babcia nie chciała uwierzyć, bo przecież sama widziała z helikoptera, że rwącej wody było po dach i to - jak miało się później okazać- przez bite trzy doby. Ale krowa dokonała niemożliwego - uciekając przed wzbierającą falą wdrapała się na żłób i na naprężonym łańcuchu ustała przez 72 godziny z łbem wyciągniętym w górę czekając aż woda opadnie. Miała ją w uszach i oczach, ale nozdrza cały czas pozostawały ponad taflą. Już nawet nie mogła mieć nadziei, pozostało jej tylko oddychać. Przeżyła tylko dzięki swojej niezwykłej determinacji i hartowi krowiego ducha. Wycieńczona mogła zleźć ze żłoba dopiero kiedy największa fala powodziowa opuściła Trzcinicę i zaczęła przesuwać się na północ. Tak jak wcześniej żywioł w jednej chwili zabral babci dorobek życia, tak teraz nagle oddał jej bezcenną mućkę. Dziś rzeka Ropa od dwóch lat spokojnie pilnuje się brzegów, a babcia codziennie przychodzi do stajni doić swoją mućkę. I jest szczęśliwa jak nigdy dotąd...         

środa, 6 czerwca 2012

5:50 w Zakopanem

Wybite zęby, połamane ręce, rozcięta twarz, dziura w kolanie - to tylko niektóre kontuzje, jakich doznali uczestnicy niedzielnego Biegu Marduły. Wielu innych nie dało szansy zrobić sobie krzywdy i po prostu zeszli z trasy, kiedy byli jeszcze w jednym kawałku. Za to ci, którzy się zagapili i zrobili o jeden krok za dużo, po prostu kładli się na ziemi i w bezruchu czekali aż na dół bezpiecznie zwiezie ich TOPR. Ale byli też tacy, którym się poszczęściło i bezpiecznie dotarli do mety na Kalatówkach po 25,4 km morderczej przebieżki po Tatrach.


Dziś myślę sobie, że zacząłem moją przygodę z najwyższymi polskimi górami z wysokiego C. Przez tyle lat zupełnie niechcący omijałem je szerokim łukiem, ale jak już się tam pojawiłem, zaliczyłem Nosal, Karb, Kasprowy Wierch i Kalatówki za jednym zamachem. I to biegiem! 


A wszystko zaczęło się o 5:50 na dworcu kolejowym w Zakopanem. Przyciągnął tam mnie i brata Rosole Oko dzielny Huzar - stalowa dżdżownica, która po przejściu z diety węglowej na elektryczną pokonuje trasę z Warszawy w niecałe 9 godzin! Nocny pociąg "Nosal" - bo o nim mowa - ugościł nas po królewsku: w ramach taniej kuszetki dostaliśmy pusty cały przedział, co prawda bez pościeli za to z sześcioma łóżkami, działającym ogrzewaniem i prywatnym ochroniarzem w postaci wąsatego konduktora odpalającego jednego papierocha od drugiego w swojej zadymionej kanciapce na początku składu. W tych okolicznościach już sama podróż wydała nam się warta podjęcia wyzwania i zmierzenia się z nieznanymi szlakami janosikowego królestwa.




Zakopane przywitało nas poranną mgłą i krzykami niedobitków po jakiejś większej imprezie nieopodal Krupówek, ale ta mętna atmosfera dnia wczorajszego prędko ustąpiła miejsca świeżym promieniom wschodzącego słońca i magii budzącego się do życia nowego początku.


Sam bieg rozpoczął się punktualnie o godzinie 9:00, kiedy to dobre 300 zawodników ruszyło sprawnie spod kina Sokół i pognało ku halom i graniom, hej!




Pierwsze kilka kilometrów to gonitwa ulicami Zakopanego i rzut okiem na skocznię narciarską.


Potem były już tylko góry. Góry, które sprawiły, ze po raz pierwszy w życiu poczułem się jak w innym wymiarze. I żałuję tylko, że nie potrafię opisać tego co tam przeżyłem. Ale może to i dobrze... Niech to pozostanie między mną, górami a...Druhem Mardułą!










Ahoj!

środa, 30 maja 2012

Orzeźwienie

Mam to szczęście, że z pracowego okna widzę park. I ten park tak napęczniał zielenią po wczorajszej ulewie, że wyrażenie "miejska dżungla" nagle zaczęło mieć sens. Wróciła też rześkość, której od wielu już dni tak bardzo brakowało.

 

wtorek, 29 maja 2012

River John

Przewrotność przeznaczenia

Czasami drobny pijaczek spod sklepu wydaje się być urodzonym aktorem, i gdy się na niego patrzy, jak peroruje nad butelką mocnego piwa, żal ściska, że minął się z powołaniem. Z drugiej strony, niektórzy aktorzy czy piosenkarze spokojnie mogliby porzucić ozdobne stroje estradowe, zmyć pstrokaty makijaż i z korzyścią dla wszystkich zostać drobnymi pijaczkami spod sklepu... 

Energetic Jesus

Rekrut

Z rozmowy rekrutacyjnej na stanowisko programisty komputerowego:

- Ma Pan bardzo okazałe CV i bogate doświadczenie. Proszę mi teraz powiedzieć, jakie ma Pan hobby.
- Programowanie.
- Mam na myśli Pańskie zainteresowania...
- Programowanie.
- To czym, w takim razie, zajmuje się Pan w wolnym czasie?
- No...programowaniem.
- W takim razie zapytam inaczej: co Pan robi, kiedy Pan nie pracuje, nie śpi ani nie programuje?
- O CO PANI CHODZI DO CHOLERY??!!

czwartek, 24 maja 2012

Warszawskie Syreny

Dwa Pajace

Teen's Spring

Warszawa jest w rozkwicie - na każdym kroku widać i czuć, że ta wiosna jest dla tego miasta przełomowa. Wiadomo, że ten rozkwit nie każdemu będzie się podobał, ale ja myślę, że to dobrze, że ożywa Wisła, że ludzie coraz częściej chodzą na spacery, więcej jeżdżą na rowerach, demonstrują, biegają, zakładają wielkie przeciwsłoneczne okulary i kolorowe ciuchy. I kiedy tak sobie jeżdżę po moim przeżywającym rozkwit mieście, nie wiedzieć czemu, najczęściej nucę sobie ten oto utwór:

 

środa, 23 maja 2012

Zapachy Wenecji

Wczoraj byliśmy z Magdą na uroczej kolacji w jednej z tych warszawskich knajpek, które jeszcze opierają się ponętnemu urokowi blichtru i wciąż można tam usiąść bez konieczności wcześniejszej rezerwacji. Jedliśmy szparagi w każdej formie, podlane Trebbiano i dopełnione focaccią z rozmarynem. Kiedy wychodziliśmy zaszedłem jeszcze na chwilę do ubikacji, gdzie - ku mojemu zdziwieniu - roztaczał się wyjątkowo intensywny zapach kwiatów. Pomyślałem sobie wtedy, że - mimo wszystko - kwiatami to powinna pachnieć łąka, a naturalna woń kibelka to jednak zupełnie inna zapachowa nuta!

wtorek, 22 maja 2012

Mój Rower

Mój rower jest moim przyjacielem. Kiedy co rano jadę na nim do pracy, czuję się szczęśliwy. I choć odrobinę wolny od miejskiego zgiełku.







poniedziałek, 21 maja 2012

O to biega, czyli Tatanka Bo biegnie po Puchar Maratonu

















Ciąg dalszy nastąpi!

sobota, 19 maja 2012

10 kilometrów szczęścia

Dzisiaj nasza dzielna mama przebiegła 10 kilometrów! Ależ byłem z niej dumny na mecie - jak paw!

piątek, 18 maja 2012

Rób to co umiesz najlepiej

Odbyłem niedawno bardzo pouczającą rozmowę ze znajomym stomatologiem. Opowiadał mi o latach 80', kiedy to wyjechał do Stanów z zamiarem zdobycia pierwszych szlifów w zawodzie i odłożenia kapitału na własny gabinet. Na moje pytanie, czego się tam nauczył, odpowiedział, że dzięki tamtej podróży umie dziś świetnie montować gniazdka elektryczne i profesjonalnie malować ściany. Po czym dodał, że tak naprawdę, najważniejsze czego nauczyła go Ameryka to to, że każdy powinien robić to na czym naprawdę się zna. To zdanie było dla mnie jak oświecenie, a przecież to takie proste - robić ni mniej ni więcej, tylko to co się robić umie. I od tamtej pory nie robię nic innego tylko zastanawiam się, co ja tak naprawdę umiem robić... 

Królowa Mura

Mura to nasz owczarek niemiecki. A właściwie owczarka, bo Mura to suka. To najpiękniej starzejąca się suka, jaką kiedykolwiek widziałem. Co prawda już nic nie słyszy, kiepsko widzi i ledwie łazi, ale nie zmienia to faktu, że z każdym przeżytym dniem wygląda coraz dostojniej. Nie bez przyczyny dorobiła się przydomku "Pies, który wygląda jak Lew". Swoją godną starość Mura zawdzięcza dzielnemu druhowi Bogumiłowi, który otoczył ją opieką i troską, wtedy kiedy najbardziej tego potrzebowała. I dlatego Pan Gumił może liczyć na dozgonną wdzięczność Królowej i jej poddanych!

Ambasador Kuszmandii składa hołd Królowej Murze
 

czwartek, 17 maja 2012

Okno na świat

Nie ogarniam!

Wszyscy wszystko ogarniają! Przeraża mnie postępująca degeneracja naszego języka, a słowo "ogarniać" stało się jej prawdziwym symbolem. Jeszcze niedawno wszystko było wypasione zamiennie z zajebistym. Za to dziś wszystko jest ogarnięte - ogarnięty jest chłopak, ogarnięta dziewczyna, ogarniamy się w pracy, w domu, na studiach. Już nawet piękne "pośpiesz się" po mału poddaje się okropnemu "ogarniaj się". Ogarniać się może oznaczać wszystko. Ale dla mnie oznacza raczej wielkie NIC!

Cushfield&Wakeman

Korporacja to bardzo ciekawy mikroświat - możesz w niej dzień w dzień witać się serdecznie z człowiekiem, którego nie znasz nawet z imienia. Ale zdarza się też, że ktoś, z kim pracujesz wiele miesięcy ramię w ramię, nagle odchodzi bez słowa pożegnania. To zupełnie inaczej niż w świecie, do którego jestem przyzwyczajony... 

wtorek, 15 maja 2012

Marathome

Beskid to dla mnie dom. Dom to bezpieczeństwo. Ale od minionej niedzieli to także przygoda.
Ta przygoda to Maraton Naftowy - ponad 42 kilometry przebiegnięte po mojej ukochanej ziemi. Prawie 4 godziny bólu, potu i łez szczęścia. W tę niedzielę poznałem mój ukochany beskid na nowo. Zakochałem się w nim tak jak co jakiś czas na powrót zakochuję się w mojej Magdzie. Beskid mnie oczarował - zbiegami, podbiegami, widokami, szarymi chmurami kłębiacymi się nad Klimkówką, słońcem, które wyłoniło się gdy w tempie derkacza gnałem w dół Nowicy. Nie do opisania jest uczucie, gdy na 20 kilometrze zobaczyłem na podjeździe domu rodzinnego dwie znajome twarze, które czekały z przygotowaną zawczasu butelką izotoniku. A gdy dwa kilometry dalej spotkałem na trasie Panów Grybla i Matałę, których znam od szczenięcych lat, a którzy teraz podekscytowani serwowali zmęczonym biegaczom wysowiankę z plastikowych kubeczków, chciało mi się krzyczeć ze wzruszenia. I już nie wiedziałem, czy się śmiać czy płakać, kiedy zdałem sobie sprawę, że z tej radości akurat mój kubeczek napełnić zapomnieli. Ale nic to, bo już paręset metrów dalej stał oparty o barierkę słynny agroturysta Lech Wronek. Aż mi się włos jeży na karku, gdy sobie przypominam porozumiewawcze skinięcie dłoni którym się wymieniliśmy, gdy skręcałem w stronę podbiegu pod Oderne. On, urodzony wódz i ojciec swoich córek, facet, który zbudował najwiekszą rodzinę pod słońcem i ja, współczesny wojownik walczący o jego uznanie. Jeden gest wart miliona słów. Jedna chwila, jeden moment, a dał mi siłę by wbiec pod morderczą stromiznę na dosłownie jednym tchu. I dopiero później, gdy zadzwoniłem do niego już z drogi powrotnej, przyznał mi się, że w plecaku, którego nawet nie zdążył otworzyć, miał całą baterię napojów przygotowanych specjalnie na moje przybycie...
Ale co się odwlecze, to nie uciecze, bo już za górą oczekiwała mnie z wypełnionym po brzegi bidonem słynna Perła Beskidu z Poznania. Dwa łyki gazowanki z jej rąk dały mi więcej niż jakikolwiek napój regenerujący. Wtedy wiedziałem już, że dam radę, że Naftowy jest mój. I tak też się stało - w równym tempie udało mi się pokonać uściańsko-kwiatońską dolinę, skwirtnieńskie pagórki i długi, arcyciężki podbieg za Hańczową. Ostatnie dwa kilometry do mety w Wysowej to już ciągły zbieg. Piszczele zdawały się przebijać przez skórę, kolana krzyczały o litość, a kostki przy uderzeniach o podłoże rozpłaszczały się  bezwładnie niczym wymięte flaki. Wpadłem na metę z czasem 3:57:01, o ponad godzinę wolniejszym od zwycięzcy. Jednak po tym co przebyłem, czułem się, jakbym został mistrzem świata, jakbym wzniósł się w powietrze i odleciał do innej galaktyki. Moment ukończenia maratonu moge porównać jedynie z łykiem wody wpływającym w wyschnięte gardło, gorącym prysznicem padającym na wyziębione ciało czy płomiennym miłosnym uniesieniem. Jednak, w przeciwieństwie do nich, ukończenie maratonu nie jest krótką, rozkoszną chwilą a długim procesem, który rośnie w tobie i pęcznieje, a którego kres dobiega dopiero wtedy, gdy przestanie boleć ostatnie z naciągniętych ścięgien i ostatnia z wielu obitych kosteczek w twoim ciele...

Mały format

Czasem mówi się, że małe jest piekne. Ale czasami małe bywa również wielkie. Zgadzam się z tym i postanowiłem nieco zmienić charakter mojego bloga. Zainspirowała mnie znajoma spod herbu osowiałego kota. Ona nie pisze elaboratów, za to koncentruje się na pozornie nieważnych wydarzeniach i przemyśleniach uwitych każdego kolejnego dnia. Ja też tak chcę! Dlatego od dziś moje wpisy nie zawsze będą długie. Czasem będą krótkie, za to treściwe. I nie mam wyrzutów sumienia,w końcu żyjemy w epoce nano. A zatem, niech żyje mój nano-blog!

czwartek, 5 stycznia 2012

Laki Lok z Krainy Potoczków

Mój ojciec jest kowbojem. Jeździ na koniu, wygradza pastwiska, przegania intruzów i doi kozy. A z mleka, które udoi, wyrabia pyszne białe sery. Sery pakuje do słoików, by na końcu rozdać je gościom, którzy odwiedzą go w krainie potoczków. Kraina potoczków to jego ziemia, może nie ojczysta, ale prawie obiecana. Kraina potoczków ma wiele zalet – bliskość prawdziwie czeskich knedlików, sąsiadkę Ślązaczkę i jej świeże jajka, wspaniały widok z Trójmorskiego Wierchu i uroczą kamienistą drogę wijącą się między rozległymi łąkami. Jednak największą zaletą tego miejsca jest on sam.
Mój ojciec, zwany Laki Lokiem – jak na prawdziwego kowboja przystało – najbardziej na świecie lubi kapelusze. Ma ich całą kolekcję, a najbardziej ceni sobie te australijskie. Najlepsze pochodzą z fabryki Akubra. Oprócz kapeluszy Laki Lok zbiera też kowbojskie siodła, kowbojskie dżinsy, kowbojskie płaszcze i w ogóle wszystko co kowbojskie. Ma też imponującą kolekcję płyt CD i filmów DVD. Muzyka? Najlepsze są ścieżki dźwiękowe z westernów. Filmy? Wystarczy, że wspomnę, jak wiele lat temu dziadek Józek zabrał małego Darka do kina. Traf chciał, że dziecięcy film, który akurat mieli grać, z jakiegoś powodu został zastąpiony krwawą jatką z zamaskowanymi rewolwerowcami w rolach głównych. Jak się później okazało, ta niewielka zmiana w repertuarze kina miała oznaczać wielką zmianę w psychice chłopczyka, który dwie dekady później został moim ojcem. Tamtego dnia świat pożegnał małego Darka i przywitał kowboja Loco.
Moje relacje z ojcem można podzielić na trzy fazy:
1)      Okres miłości bezwzględnej, kiedy to jako dziecko byłem zdany na niego, a on otaczał mnie troskliwą opieką i mnóstwem czułości;
2)      Okres buntu, kiedy ja buntowałem się przeciwko niemu a on przeciwko mnie, i obydwaj byliśmy w stanie robić sobie bezmyślne nieprzyjemności wszelkiej maści;
3)      Okres pojednania czy też akceptacji, kiedy to po latach zwarć i spięć postanowiliśmy wzajemnie uznać swoją suwerenność i polubić się takimi jakimi jesteśmy.
Dziś, kiedy wydaje mi się, że dobrnęliśmy szczęśliwie i w całości do trzeciego etapu – w moim odczuciu najważniejszego – mogę śmiało powiedzieć, że niewiele jest spraw na tym świecie przyjemniejszych od pojednania z ojcem. Pojednania z matką też są dobre, ale matka to co innego. W dużej mierze jesteśmy przecież jej częścią, a wszystko co z nią związane jest prawie święte. Z ojcami rzecz się ma inaczej, bo są nam niby bliscy a jednak tak dalecy, no bo przecież ani przez chwilę nie nosili nas pod sercem, kazali uczyć się matematyki, a po wywiadówkach często robili groźną minę. Ojcowie krzywią się, kiedy je się chipsy na tylnej kanapie samochodu, nosi Lenary, słucha innej muzyki niż oni, przyprowadza do domu dziewczyny szczuplejsze niż ich żony i śmieje się z nich, kiedy źle wymawiają nazwiska zagranicznych piłkarzy. Mój ojciec – jak każdy inny – na pewno popełnił w naszej relacji mnóstwo błędów, ale dziś kiedy patrzę na nie z perspektywy czasu, nie widzę w nich ani krzty złej woli a jedynie zwykłe niedoskonałości charakteru. Mój ojciec-kowboj zyskuje w moich oczach z każdym dniem i z każdą chwilą przeżytą według własnych reguł. Można psioczyć, że wybierając „banicję” w krainie potoczków odizolował się, odciął od bliskich, że jest niewolnikiem własnego wizerunku, ale tak naprawdę jakie to ma znaczenie? On po prostu w sferze marzeń pozostał małym Darkiem, dzieckiem, które nikomu nie chce zrobić krzywdy a jedynie pragnie dobrze się w życiu bawić i odkrywać piękno świata. To taki Piotruś Pan, któremu zamiast skrzydełek z ramion wyrosły ze stóp kowbojskie buty, Złotousty, zostawiający za sobą złamane serca, głodnych bliskości przyjaciół, a często i rodzinne zgliszcza. Jednak ponad tym wszystkim częściej niż katem uczuć, jest dla napotkanych ludzi  inspiracją i radością. I nawet jeśli jest to radość chwilowa, dla wielu to jedyna prawdziwa radość w życiu. Wiem, że Laki Lok jest dobrym i niezwykłym człowiekiem i – mimo wszystko – wierzę, że jak tylko zdoła uwolnić się od wizerunku wiecznie zbuntowanego niszczyciela konwenansów, będzie wspaniałym dziadkiem i wiernym przyjacielem swoich przyjaciół. A na końcu – niczym Ben Wade – sam wsiądzie do pociągu do Yumy i rozliczy się z wciąż goniącą go przeszłością…   

Niezła Sztuczka!

Wczoraj spotkała mnie dość zabawna sytuacja. Z racji aktualne wykonywanego zawodu raz do czasu zdarza mi się oprowadzać różnych ludzi po budynkach biurowych. Tym razem okoliczności zaprowadziły mnie na warszawski Służewiec, gdzie wspólnie z moimi zagranicznymi klientami zwiedzaliśmy nowo wybudowany biurowiec klasy A. Traf chciał, że gospodarzem budynku był akurat wyjątkowo rozmowny i rubaszny gość. Z początku wszystko szło jak należy: obejrzeliśmy recepcję, ultraszybkie windy wwiozły nas na wyższą kondygnację, zerknęliśmy na betonowe stropy i podłogi, sprawdziliśmy głębokość piętra i zmierzyliśmy dostęp światła dziennego do powierzchni. Prezentacja odbywała się programowo, a nasz przewodnik otwierał przed nami kolejne tajniki sztuki budowlanej. Schody zaczęły się – paradoksalnie –, kiedy wjechaliśmy windą na kolejne piętro, żeby przekonać się, jak może wyglądać biuro już wykończone. Zobaczyliśmy tam bogato zdobione kiczowate sufity, zagęszczane wykładziny i ścianki działowe szklone nadprzeźroczystym materiałem odpornym na wysokie temperatury, oraz inne elementy wykończeniowego El Dorado. Przechadzaliśmy się niewinnie, gdy nagle nasz gospodarz zaproponował, żebyśmy zobaczyli toalety o podwyższonym standardzie. Skręcił z głównego korytarza we wnękę bliżej trzonu budynku, po czym zamaszystym ruchem otworzył szerokie drzwi z jasnego drewnopodobnego materiału. We framudze ukazała się nam powabna pani o twarzy rozświetlonej jasnym uśmiechem. „Tak, to rzeczywiście podwyższony standard” – pomyślałem. Co prawda nieznajoma zniknęła równie szybko jak się pojawiła, dzięki czemu cała nasza delegacja mogła spokojnie udać się na bliższe spotkanie z klozetami, umywalkami i dyspenserami papierowych ręczników, jednak moje myśli wciąż krążyły wokół tamtej framugi. Nie omieszkałem więc zagadać naszego przewodnika: „Niezła sztuczka! Jestem pod wrażeniem”. On na to: „Niezła nie?! Na dodatek wolna, mogę cię z nią umówić, jak chcesz.” Przyznam szczerze, że poczułem się trochę zakłopotany, bo nie do końca to miałem na myśli. Próbowałem się bronić, że mówiąc „sztuczka” chodziło mi o trik, że dziewczyna pojawiająca się we framudze na naciśnięcie klamki to trochę jak królik wyciągnięty z kapelusza. Gdy zobaczyłem dość głupawy uśmieszek na jego twarzy, zrozumiałem, że zdołałem przelać na niego całe moje zakłopotanie sprzed chwili. A na wspomnienie tej zabawnej sytuacji śmiałem się w duchu do samego końca wczorajszego dnia J