niedziela, 31 października 2010

Moj pierwszy raz

Wpis ten dedykuje Zosi Ochab, ktora jest dla mnie wielka inspiracja, niedoscignionym wzorem i czlowiekiem, ktorego madrosc sprawia, ze zycie staje sie prostsze, pelniejsze i piekniejsze. Zosi, dzieki ktorej zrozumialem, ze zeby dokads dotrzec, trzeba pokonac swoja droge na piechote, po to, zeby nie zapomniec w miedzyczasie, po co sie zmierza...

Wszystko zaczelo sie od owsianki. I to nie takiej zwyklej szarej pulpy, tylko wybornej mieszanki srebrzystych platkow, jedrnych rodzynek, soczystych orzechow wloskich, slodkich migdalow, pokrojonego w plasterki banana, szczypty soli i garsci cukru trzcinowego. Owsianka zawsze byla dla mnie posilkiem wyjatkowym, bowiem jako szkrab wychowany przy koniach, od kiedy siegam pamiecia wychodze z zalozenia, ze skoro owies potrafi dac sile tym wielkim czterokopytnym stworom, to pewnie podobnie dziala na ludzi. I tak, nie wiem od ilu juz lat, kiedy budze sie z samego rana, nie mysle ani o kawie, ani o papierosie, ani o niczym innym, tylko o moich ukochanych platkach. A dzieki Kanadzie ten sniadaniowy rytual nabral zupelnie nowego charakteru - a to dlatego, ze Jordan (syn Maynardow, matka Charliego i nieoficjalny krol hippisow) nauczyl mnie swietnego patentu: mianowicie zamiast uzerac sie z tradycyjnym gotowaniem owsianki w garnku, wrzuca wszystkie skladniki do miski, miesza, zalewa zimna woda i wrzuca do mikrofalowki na 5 minut. Dzieki temu, nie dosc, ze nic sie nie przypala i nie skawala, to jeszcze masz okazje, zeby zrobic w miedzyczasie cos pozytecznego (w moim przypadku wypuscic kaczki, przegonic szczura ze spizarni albo wyprowadzic Charliego na spacer). A kiedy owsianka juz zabulgocze, dodaje troche mleka, mieszam cala miksture po raz ostatni i wpycham ja w siebie w ekspresowym tempie niczym samotuczacy sie gasior. Codziennie powtarzam sobie, zeby nie spieszyc sie ze sniadaniem i przy kazdej kolejnej lyzce pomyslec o glodujacych Murzyniatkach w Afryce. Niestety, w tym przypadku empatia zdecydowanie przegrywa z lakomstwem, a flirt owsianki z moim przelykiem trwa zdecydowanie krocej niz jej dochodzenie z mikrofalowka ;-)
Z tego co napisalem powyzej, jasno wynika, ze jestem owsiankowym krotkodystansowcem. Jednak szczesliwie sprawy maja sie wrecz przeciwnie, jesli chodzi o bieganie - podczas gdy w wyscigu na sto metrow przegralbym z niejednym hamburgerozerca, na dluzszych trasach czuje sie coraz mocniejszy. A wspominam o tym, bo dzisiaj pobieglem swoj pierwszy wyscig na kanadyjskiej ziemi, i z duma moge sie pochwalic, ze 31 pazdziernika pobilem swoja zyciowke na 10 kilometrow. Co prawda czas 41:18:93 zapewne nie sprawi, ze zaczna sie o mnie zabijac sponsorzy, ale i tak po biegu czulem sie jakbym wlasnie wygral maraton na Igrzyskach Olimpijskich.


A propos wygrywania, juz calkiem serio, po biegu okazalo sie, ze zajalem pierwsze miejsce w nieoficjalnej klasyfikacji na najdluzsze i najbardziej skomplikowane nazwisko. A to wszystko raptem miesiac po wznowieniu treningow po zszyciu (czy tez 'zeszyciu' jak mowil moj doktor) lakotki w lewym kolanie... I jak tu nie wierzyc w magiczna moc owsianki?!


Sam wyscig odbyl sie w duchu Halloween - biegacze i kibice poprzebierali sie za przerozne stwory, a szlak naszych zmagan zostal udekorowany licznymii dyniowymi wariacjami.
     
                                            




Co do trasy, przebiegala tzw. seawall'em, o ktorym juz wczesniej pisalem, ze jest chyba najpiekniejsza miejska sciezka spacerowa, jaka widzialem w zyciu. Wierzcie mi, ze bieganie nad brzegiem zatoki z jednej strony, a u stop poteznego urwiska z drugiej, z czapy ktorego dumnie spogladaja na ciebie wiekowe Stanley Park'owe klony, sprawia, ze praca twoich nog wykracza poza ramy 'wysilku fizycznego' i staje sie prawdziwa uczta dla zmyslow wszelakich. I tak, w momentach kryzysowych (szczegolnie pomiedzy piatym a szostym kilometrem) powtarzalem sobie: 'Stary, nie pekaj. Spojrz na wode, zerknij na slonce, lap powietrze w pluca - jestes najszczesliwszym czlowiekiem na Swiecie!'. Juz na mecie, gdzie czekala na nas wspaniala wyzerka z czekoladami, bananami, ciastkami, jogurtami i calym mnostwem innych rarytasow, pomyslalem sobie, ze mantra, ktora powtarzalem sobie w chwilach slabosci, nie byla jedynie wybiegiem, tanim chwytem na polykanie ukradkiem kolejnych metrow.

Miko&Jordan na mecie, miejsca odpowiednio: 125 i...9
To byla najprawdziwsza prawda (albo tez oczywista oczywistosc): Zycie jest tak piekne, ze trzeba je lapac garsciami, poki mamy ku temu okazje. Bo skoro niejeden czlowiek potrafi smucic sie, kiedy moze wszystko, co sie z nim stanie, kiedy nie bedzie mogl nic?

Zosiu, dziekuje Ci za to, ze dane bylo mi chociaz otrzec sie o Twoje wyjatkowe podejscie do zycia. Codziennie trzymam za Ciebie kciuki...





With love from the Wild West,


Mick Jogger
         

niedziela, 24 października 2010

(U)rodziny w Whistler


W ostatni wtorek blizniacy: Chris













i Mike













zabrali mnie na urodzinowy wypad do Whistler. Juz sama droga zapowiadala, ze bedzie to wyjatkowy dzien. I to nie tylko dlatego, ze po raz pierwszy od przyjazdu do Kanady opuszczalismy Vancouver. Byla to bowiem jedna z najpiekniejszych, najbardziej spektakularnych tras, jakie widzialem w zyciu. Czteropasmowa autostrada wcisnieta pomiedzy przepiekne, choc odrobine zlowrogie grzbiety North Van, a zatoke, ktora od oceanu dzieli jedynie Vancouver Island (wyspa, po ktorej poludniowej stronie znajduje sie Victoria - stolica stanu British Columbia), byla czyms pomiedzy Highway to Hell a Stairway to Heaven. A my znalezlismy sie w samym srodku tego 'pomiedzy'. 



Jesli chodzi o Vancouver Island, podobno trzeba ja odwiedzic ze wzgledu na dwie sprawy: pierwsza to pierwotne lasy deszczowe z drzewami tak ogromnymi, ze potrzeba dziesieciu osob, zeby je oplesc. Druga to plaza w Tofino - ciagnacy sie przez dziesiatki kilometrow piaskowy rezerwat przyrody, a jednoczesnie jesienna Mekka surferow z calej Ameryki. To tu w listopadzie i grudniu maja byc najlepsze fale na calym zachodnim wybrzezu, dlatego tez juz niedlugo zjada sie ich milosnicy nawet z San Diego. Juz w drodze powrotnej, postanowilismy, ze bezdyskusyjnie to wlasnie Tofino bedzie celem naszej kolejnej wyprawy. Trzymajac sie religijnej nomenklatury trzeba zaznaczyc, ze jesli Tofino jest Mekka surferow, to Whistler mozna spokojnie nazwac Katmandu narciarzy i (a moze przede wszystkim) snowboardzistow. I to nie tylko tych spod znaku Buddy ;-) To wlasnie w Whistler w lutym tego roku odbyla sie wiekszosc olimpijskich zmagan, kiedy to dwa srebrne medale w skokach wywalczyla nasza Mala Mysza, narciarz Bode Miller najpierw wypil cysterne piwa, a nastepnie rozlozyl na lopatki cala konkurencje w superkombinacji, a Justyna Kowalczyk nieomal sprawila, ze komentator Tomasz Zimoch wyzional ducha:


Jednak wracajac do naszej eskapady, tuz za miejscowoscia Squamish, Chris zapytal mnie, czy jest cos specjalnego, czego zyczylbym sobie na urodziny. Niewiele myslac odpowiedzialem, ze owszem, chcialbym spotkac niedzwiedzia, i ze idealnie byloby, gdyby nie byl to grizzly ludojad. Na to Chris uniosl wzrok i sciszonym glosem wypowiedzial nastepujace slowa: 'No to nie pozostaje nam nic, jak pomodlic sie do indianskich bogow, zeby zeslali nam jakiegos miska...'.

Chris Czartorski jest emerytowanym profesorem fotografii, a wiekszosc zycia wykladal na vancouverskim Emily Carr University of Art and Design. Jest to czlowiek o wielkiej kulturze osobistej, mowiacy jezykiem jakiego juz sie wlasciwie nie slyszy - pelnym elegancji i wyczucia chwili. W jego ustach rownie pieknie brzmi kwiecista wypowiedz o historii czarno-bialego zdjecia, jak i stwierdzenie odnoszace sie do architektury miejsca, w ktorym mieszka: 'Bo widzicie, w West Vancouver, jesli chodzi o budownictwo, wszystko jest jakies takie...rozpierdolone.' Chris przyjechal do Kanady w wieku dwoch lat, wiec jest wlasciwie bardziej Kanadyjczykiem niz Polakiem, ale po polsku mowi lepiej niz niejeden lowca forfiterow!
A co najwazniejsze, jest niezwykle skromnym i dobrodusznym czlowiekiem. Jednak pomimo wszystkich jego zalet, nie spodziewalbym sie, ze dodatkowo jest jeszcze jasnowidzem. A w najgorszym przypadku, ze ma wtyki u jakiegos squamishowego szamana - mysle bowiem, ze maczal palce w tym, ze moje zyczenie spelnilo sie jeszcze przed zachodem slonca. Po urodzinowym toascie spod herbu Whistler Honey Lager wybralismy sie na spacer nad Zaginione Jezioro (Lost Lake), i nie zdazylismy nawet dobrze wejsc do lasu kiedy na naszej drodze stanal...niedzwiedz. Przylapalismy go, kiedy akurat dopasal sie na skraju pola golfowego (wstyd przyznac, ale do tej pory nie wiedzialem, ze miski bywaja trawozerne) i poczatkowo wydawalo sie, ze nas zignorowal. Stalismy wiec i gapilismy sie na niego jak glupi w ser, i otrzezwielismy dopiero kiedy uniosl leb, zwrocil sie w nasza strone i zaczal intensywnie poruszac nozdrzami. Lekki wiatr wial akurat z naszej strony, takze szybko i bez slow zdalismy sobie sprawe, ze jest to jeden z tych momentow, kiedy natura pokazuje nam, kto tu tak naprawde jest szefem.   




Dopiero chwile pozniej dotarlismy do tablicy informujacej, jak nalezy postepowac w przypadku spotkania z Mr.Bearem: 'Unikac kontaktu wzrokowego i powoli sie wycofac'. My oczywiscie zrobilismy wszystko na opak - podeszlismy najblizej jak sie dalo i stoczylismy z miskiem batalie na spojrzenia bardziej ekscytujaca nawet od codziennych zmagan Charliego z Soda. Tym bardziej, ze tym razem to my bylismy w roli Charliego, a misiek na pewno mial wiecej oleju w glowie niz Soda... No bo to w koncu najglupszy pies na swiecie.


  
Na szczescie indianscy bogowie byli laskawi i nie dosc, ze nie musielismy sie zegnac z naszymi skalpami, to jeszcze bezpiecznie doprowadzili nas do Lost Lake - jeziora z woda w kolorze szmaragdu, nad ktore latem pielgrzymuja nudysci z calego stanu BC, pala ganje i plywaja nago na wlasnorecznie zbudowanych tratwach. 





Jako ze lato juz sie skonczylo, nie dane nam bylo stanac oko w...oko z zadnym z nich, za to natknelismy sie na najciezszego grzyba jakiego w zyciu spotkalem. Kanadyjska wersja prawdziwka (choc w barwach kozlaka), ktora znalezlismy nad samym brzegiem jeziora moze nie byla monstrualnie wielka, za to byla cholernie ciezka - nasz okaz wazyl dobre trzy kilogramy (albo i wiecej). W kazdym razie wystarczajaco duzo, zeby rozbolala mnie reka, kiedy nioslem go do samochodu. No i wystarczajaco duzo, zeby znokautowac  brata niedzwiedzia, gdyby tym razem jednak zechcial z nami zadrzec! 

  


Moje cwiartkowe urodziny w Whistler zakonczyl piekny, siniejacy zachod slonca. Dzieki chlopaki za wspanialy wypad!


środa, 20 października 2010

Miki the Kid

Lucky Luke, Pat Garrett czy Emilio Estevez z 'Mlodych Strzelb' to tylko niektorzy z moich dzieciecych idoli, ktorych pewnie nigdy bym nie poznal gdyby nie prawdziwa kowbojska pasja Loco. Podczas gdy inni ojcowie nagrywali na vhs-ach kolejne odcinki 'Ekstradycji', moj pochlanial, a wrecz pozeral niezliczone ilosci westernow. Kiedy inni kolekcjonowali poroza i pamiatki z uzdrowisk, on wynajdywal prawdziwe, skorzane, amerykanskie kulbaki z blaszkami z wygrawerowanym napisem 'Billy Cook Saddles' i innymi ozdobnymi bajerami. Co prawda dawno temu Loco chcial zostac Indianinem (przeczytal nawet pare ksiazek o Siouxach i Cheyenne'ach), ale chyba cos mu poszlo nie tak z jakas piekna squaw, bo szybko przeszedl na druga strone barykady i na zawsze odwrocil sie od czerwonoskorych braci. A ja, chcac nie chcac, dorastalem w takich warunkach i z perspektywy czasu musze stwierdzic, ze nie zdolalem sie oprzec kowbojskiej manii - mysle, ze smialo mozna powiedziec, ze marzenia o byciu kowbojem wyssalem z mlekiem...ojca :-)
Pamietam jak siedzielismy przed laty w Nowicy z Loco i z 'polskim Dylanem' Arkiem, tylko we trzech, sluchalismy Neila Younga, ogladalismy filmy o Dzikim Zachodzie, a ja jak to dzieciak zafascynowany starszymi kompanami, raz wyobrazalem sobie siebie samego to jako Wyatta Earpa, to Billy'ego the Kida. Rozsiadalismy sie wieczorami w zadymionej kuchni, na ktorej scianach wisialy niesmiertelne tapety w zielone grochy, Arek przygrywal swoje poetyckie ballady, a Loco wyl o tym ,ze zycie jest cudowne (szczegolnie w polowie flaszki Seven Crown, ktora kupowalismy za 190 koron w sklepie na granicy w Koniecznej). Niewiele bylo wtedy potrzeba, zebym zaczal w myslach przemierzac prerie, tropic niedzwiedzie i odkrywac pierwotne lasy ukryte gdzies na dalekiej polnocy. Tak, jedyne o czym wtedy marzylem to, zeby zostac kowbojem. Takim prawdziwym: w kapeluszu, skorzanym plaszczu, z srebrnym coltem w kaburze, a moj kon przybiegalby, niczym Jolly Jumper, na najcichszy nawet gwizd. Jednak nigdy bym sie nie spodziewal, ze moje owczesne marzenia spelnia sie w tak przewrotny sposob - wczoraj bowiem uswiadomilem sobie, ze zupelnie niechcacy i prawie niezauwazalnie moj kowbojski sen wlasnie stal sie rzeczywistoscia. Co prawda zamiast kapelusza mam czerwona, bawelniana czapke, zamiast plaszcza kraciasta, flanelowa koszule, colta zastepuje mi banan na drugie sniadanie w tylnej kieszeni jeansow, a za konia sluzy mi przymaly turystyczny rower ze stajni Rocky Mountain. Za to czuje sie tak wolny, jakbym wlasnie wyfrunal z ciasnej klatki na bezkresna rownine, ktorej konca nie dostrzegloby nawet najwytrawniejsze teleskopowe oko. Czuje sie szczesliwy wiedzac, ze w kazdej chwili moge ruszyc dalej, i tylko ode mnie zalezy, czy wybiore Yukon na polnocy, Alberte na wschodzie czy moze zdecyduje sie wypalic fajke pokoju z hordami dzikich meksykancow na poludniu. I czuje sie silny jak nigdy w zyciu. A kiedy biegne codziennie rano przez rezerwat Indian z plemienia Squamishow odlegly o kilka mil od stajni, w ktorej pracuje, i spotykam sympatycznego kojota zakradajacego sie pod kurnik niczego nieswiadomej bladej twarzy, mysle sobie, ze jednak mial racje ten moj Stary, kiedy pial na caly dom, az ze scian spadaly grochy, ze 'Zycie jest cudowneeee. Je je je!'...

wtorek, 12 października 2010

Moj kumpel Charlie

Piekny jest kraj, w ktorym w niedziele mozna normalnie funkcjonowac. Nigdy nie bylem antykatolickim radykalem, ale zawsze dziwila mnie polska mania otaczania siodmego dnia tygodnia kultem wyjatkowosci. Tutaj, w miescie rzadzonym przez anglosasow z krwii i kosci (no dobra, czasami z wyboru), niedziela nie rozni sie prawie niczym od zwyklego poniedzialku czy piatku, oprocz tego, ze pozamykane sa biura, a w parkach ciezko jest sie przedrzec przez armie biegaczy, rowerzystow i rolkarzy, ktorzy wykorzystuja kazda wolna chwile, zeby zaczerpnac troche swiezego powietrza. Bo musicie wiedziec, ze Vancouver jest niesamowicie zorientowane na sport - sa tu setki kilometrow sciezek rowerowych, hektary zielonych parkow, niezliczone szlaki biegowe, boiska do siatkowki plazowej, darmowe korty tenisowe, pola golfowe w centrum miasta, no i oczywiscie boiska do baseballi, footballi i innych soccerow!
Jednak ostatnia vancouverska niedziela nie byla zupelnie zwyczajna - obchodzilismy tu bowiem wczoraj Swieto Dziekczynienia! W zwiazku z tym, zostalismy zaproszeni przez syna Maynardow Telfa i jego narzeczona Natasche (Kowalska - po ojcu, polskim imigrancie!) na pierwszy w moim zyciu Thanksgiving Day - tutaj traktuje sie to swieto na rowni z Bozym Narodzeniem i Wielkanoca, wiec obydwaj z Mike'm poczulismy sie bardzo uhonorowani mogac w nim uczestniczyc. Bylo cudnie: jedlismy tradycyjna paste z yamow (slodkie afrykanskie ziemniaki), mus zurawinowy, ciasto dyniowe i cale mnostwo innych delikatesow, pilismy niespodziewanie pyszne kanadyjskie wino z regionu Okanagan, a na koniec kazdy pobrzdakal na pianinie albo gitarze (probowalismy tez duetow!), po czym stopniowo wyturlalismy sie ze znajdujacego sie na pierwszym pietrze salonu Telf'owego domu.
Niestety, magia tego uroczego wieczoru byl tylko chwilowa, radosna odskocznia od nastroju zaloby, w jakim od kilku dni znajduje sie cala nasza farma. Co prawda nie stawiamy jeszcze krzyzy pod kurnikiem, ale wciaz laczymy sie w bolu ze wszystkimi jego mieszkancami -otoz w piatek w nocy jakis racoon albo inny kajouti porwal z niego nasza Kaczke. Mama Kaczka prawdopodobnie zginela bohaterska smiercia broniac osmiorga swoich kaczat przed atakiem drapieznika, ktory nie pozostawil po sobie zadnych sladow. Jedynym sladem po tej strasznej zbrodni jest po prostu 'brak kaczki'! Jednak w zwiazku z brakiem dowodow co do tej hipotezy, pojawila sie sugestia, ze w porwaniu kaczki mogli brac udzial Rosjanie, ktorzy mogli pomylic Mame Kaczke z indykiem, a nastepnie zaserwowac ja na dziekczynnym stole. Sprawa nie jest prosta, wiec w celu rozwiklania zagadki bierzemy pod uwage powolanie komisji ds. zidentyfikowania agresora. Jednak zadna komisja nie odmieni losu kaczych sierot, ktore od czasu smierci matki pozostaja w permanentnej depresji i zdecydowanie odmawiaja spania w kurniku i barykaduja sie wieczorami w stajni razem z konmi.
Jedyna istota, ktorej zaginiecie Mamy Kaczki nie poruszylo tak bardzo, jest Charlie. Charlie to moj nowy kumpel - poznalismy sie pare dni temu i od razu przypadlismy sobie do gustu. Co prawda on jest troche bojazliwy i malomowny, ale mimo to dogadujemy sie bez slow. Charlie jest ode mnie duzo mlodszy i traktuje mnie troche jak starszego brata - wszedzie za mna chodzi, chce robic to samo co ja i w ogole jest we mnie wpatrzony jak w obraz. Najwiecej czasu spedzamy razem pracujac w ogrodku - podczas gdy ja piele i wyrywam chwasty, Charlie siedzi na grzadce i czeka na robaki. Charlie jest bowiem pieciotygodniowym kaczorem (choc tak naprawde to chyba kaczka, ale glupio byloby mu teraz mieszac w glowie i zmieniac imie), a jego obecnosc w domu jest owocem nieudanych zalotow Jordana do kolezanki ze studiow. Jordan chcial jej kiedys zaimponowac i sprezentowal na urodziny pisklaka, ktorego wczesniej podprowadzil S.P. Mamie Kaczce. Jednak rodzice dziewczyny nie zgodzili sie na trzymanie w domu drobiu, i w taki wlasnie sposob Jordan stal sie dla niego przybrana matka. Od tamtej pory spia razem, razem jedza posilki, i tylko kiedy Jordan idzie do szkoly zostawia mi i Mike'owi Charliego pod opieka, a my (glownie Mike) uczymy go jesc robaki na czas, latac i wygrywac pojedynki na spojrzenia z najglupszym psem na swiecie - Soda. Soda to temat na oddzielna opowiesc, ale trzeba zaznaczyc, ze jest to przedstawiciel rasy Owczarek Australijski, ktora to zostala niegdys wyhodowana specjalnie do polowan na...kaczki. Tak wiec Charlie przechodzi zaprawde ciezki trening i myslimy, ze wyrosnie z niego prawdziwy macho-kaczo!   
A propos Charliego, strzelilem ostatnio niezla gafe... Jednak zanim opowiem, co sie stalo, musze zaznaczyc, ze Charlie czesto siada z nami przy (a wlasciwie to na) stole, kiedy wspolnie z Maynardami jemy kolacje i jest traktowany jak pelnoprawny uczestnik konsumpcji (wtedy zamiast robakow dostaje spaghetti, ktore wciaga szybciej niz niejeden Italiano). I wlasnie w Swieto Dziekczynienia Rick (glowa rodzina, weganin i wielki milosnik zwierzat) zabral glos i wymieniajac wszystkich znajdujacych sie przy stole nadmienil, ze brakuje wsrod nas jedynie Charliego. Na co ja zarechotalem i wypalilem: "O tak, z zarumieniona skorka i w pomaranczach!". Rick spojrzal na mnie wtedy w taki sposob, ze w lot zrozumialem, iz na farmie Southlands kaczki znajduja sie w hierarchii stada sporo wyzej od wwoofersow :-)     

     

poniedziałek, 4 października 2010

Wykonywania dziwnych prac cd.

W miniony weekend zmierzylem sie z kolejnym amerykanskim mitem, bialym paskudztwem, ktorego wszedzie tu pelno - sidingiem. A polnocne Ladner, w ktorym w sobote i niedziele wystrzelilismy hektolitry wody wprost w pokryta nim chalupe, sprawia wrazenie lokalnego sidingowego imperium. Wszystkie domy sa tu prawie identyczne i tylko warstwa brudu (lub jej brak) na ich bialych fasadach moze powiedziec nam cos wiecej o ich wlascicielach. O jednym warto wiedziec jadac w te okolice: gdybyscie wpadli na pomysl, zeby pograc w kosza, nie wolno biegac tu z pilka szybciej niz 30 km/h!



Ladner to male miasteczko, ktore dziela od Vancouver dwie rzeki, choc wlasciwie to jedna, ktora sie rozgalezia tworzac cos na ksztalt delty. Ladner znajduje sie po jej poludniowej stronie. I jak wiele innych 'poludn', to tez jest dosc konserwatywne: mieszkaja tu tzw. 'blue collars', czyli urzednicy, ksiegowi, kierowcy i inni ludzie pracy, ktorzy o 'white collarsach' (lekarze,prawnicy itp.) mowia, ze to nie ich level - i chodzi im tu glownie o poziom kasy na ich kontach. Ladner to miejsce, ktore do zludzenia przypomina mi przedmiescie z amerykanskich seriali, ktore ogladalem jako dzieciak ('Alf' i 'Cudowne Lata' przede wszystkim!), i w ktorym za Chiny nie chcialbym zamieszkac.



Zeby dostac sie tam z naszej farmy musimy zlapac autobus numer 49 w kierunku Metrotown, potem przesiasc sie w Skytrain Canada Line (tutejsze metro, totalnie skomputeryzowane i bez motorniczych - takze kiedy czasami uda nam sie wcisnac na siedzenia tuz za przednia szyba, czujemy sie jak w lunaparku!), a na koniec lapiemy autobus numer 620 pedzacy autostrada przez caly Richmond (to taka dzielnica-sypialnia) i dlugi tunel pod dnem Fraser River az do celu.





Jakis czas temu sprobowalismy pokonac te sama trase na rowerach i niezle sie wpakowalismy, bowiem okazalo sie, ze ow tunel to chyba jedyne nieprzyjazne cyklistom miejsce w calym stanie British Columbia, i wjechac do niego po prostu sie nie da. Ewentualna proba w najlepszym wypadku skonczylaby sie mandatem 200 $, a w najgorszym przejazdzka z rozkwaszonym nosem na masce jakiegos GMC, RAM-a, albo innego wielkiego pick-up'a. Oczywiscie przyszlo nam do glowy, zeby nagiac przepisy i przejechac na druga strone 'na wydre' (albo tez, jak mowi Michal, 'na Jana', czyli udajemy idotow i za nic sobie mamy prawo), ale skutecznie odstraszyl nas stojacy nieopodal policyjny patrol (mysle, ze podswiadomie czulismy, ze nie chcemy dolaczyc do S.P. Obywatela Dziekanskiego, ktory raz jeden jedyny zadarl na lotnisku z kanadyjskimi konnymi i skonczyl w jednej mogile z paralizatorem 'made in BC' u boku). Szczesliwie w ostatniej chwili zlapalismy szescsetjedynke, ktora bezpiecznie przewiozla nas na druga strone i jednoczesnie uratowala nam 'misje Judie'. Judie to typowa przedstawicielka klasy niebieskich kolnierzykow (blue collars) - 40 lat przepracowane w jednej firmie, gruby usmiechniety labrador o imieniu Blueberry przy nodze, czyste, zadbane podworko, sztuczny kominek w scianie i kolekcja rozancow z podrozy w gablotce. Nie zeby Judie byla przesadnie uduchowiona. Po prostu - jak sama nam oznajmila - kazdy musi cos zbierac, wiec ona postanowila zbierac krzyzyki... I to wlasnie Judie, u ktorej tamtego dnia odswiezalismy i tak juz sterylnie czysty i kwiecisty ogrodek, po skonczonej pracy najpierw pokazala nam ladnerskie domy na wodzie, a jakby tego bylo malo, niespodziewanie zorganizowala nam kolejne zlecenie.



I to nie byle jakie zlecenie! Sasiad Judie przez plot, niejaki Barnie (wielki tirowiec-budowlaniec z czerwonymi workami pod oczami siegajacymi polowy policzkow) zatrudnil nas do przegonienia szczurow z komorki, oraz do odpicowania woda pod wysokim cisnieniem swojego pietrowego domu pokrytego czymze by innym jak nie sidingiem. Do wczoraj myslalem, ze zadania wymyslane przez mojego bylego szefa byly szczytem absurdu, ale stojac na drabinie i szorujac drobiazgowo kazda listewke plastikowego budynku pokrytego weglowa mazia, poczulem, ze jeszcze sporo mnie w zyciu moze zaskoczyc... I pamietajcie, zeby nie wierzyc szarlatanom, ktorzy beda probowali was przekonac, ze siding jest praktyczny! Deratyzacja i sidingo-wateryzacja zajely w sumie dwa pelne dni i, gdyby nie to, ze Michal o malo sie nie zabil spadajac z dachu, mozna by powiedziec, ze wszystko poszlo nam jak z platka. A dodatkowych atrakcji dostarczala zona Barney'a Barbara (jesli on mial worki do polowy policzkow, to ona mogla sie pochwalic przynajmniej dwa razy dluzszymi i troche czerwienszymi egzemplarzami), ktora robila nam kawe, opowiadala (z akcentem jakby trzymala w ustach solidnego kartofla) przerozne historie o wszystkim i o niczym, a w miedzyczasie drinkowala w kuchni i z kazdym kolejnym wyjsciem na patio robila sie coraz bardziej rozochocona i gadatliwa. Ale jak tylko za bardzo sie rozgadala, Barney gdzies ja po cos wysylal, a ona z wywieszonym jezykiem wykonywala polecenie. Mike okreslil to tak: 'Rany, ona przy nim latala jak pies'... Moze i tak, ale obydwoje wydawali sie byc szczesliwi w swoim szalenczym ukladzie, wiec niech im wory lekkie beda! Mam tylko nadzieje, ze Barbara i Barney nie maja za sasiada jakiegos Pana Cieplego, bo po TAKICH dwoch dniach, moglby dostac zawalu! :-)


Sciskam z Klonlandii,

majki majk