Przez całą naszą podróż ani razu nie zdarzyło się, żebyśmy przystanęli na dłużej w jednym miejscu. Byliśmy ciągle w biegu, wciąż żegnaliśmy się z tym co rozpoznane, i zaraz ruszaliśmy na poznanie tego co jeszcze nieodkryte.
Często jechaliśmy przez cały dzień po to tylko, żeby po nocy spędzonej w przydrożnym motelu, z samego rana znów włączyć kalifornijskie radio i gnać dalej na spotkanie z nasza wielka amerykańską przygodą. Wszystko co mijaliśmy wydawało nam się najpiękniejsze i najbardziej wyjątkowe. Wszystko zdawało się być nasze. Jednak jedno miejsce zapadło nam w pamięci bardziej niż inne. Spędziliśmy w nim raptem kilka godzin, a ja wciąż myślę sobie, że moglibyśmy tam spędzić całą wieczność.
Mendocino jest niewielkim miasteczkiem w połowie drogi miedzy Eureką a San Francisco. To jedno z tych miejsc, które są zbyt daleko od wielkich miast, żeby przyciągały tłumy przypadkowych weekendowiczów, a zarazem wystarczająco blisko, żeby od czasu do czasu spragnione intymności mieszczuchy mogły tu zajrzeć i na chwile wtopić się w skalisty pejzaż północnej Kalifornii. Mendocino znane jest głównie z tego, że swoją posiadłość ma tu pewien słynny Harry. Jednak tym razem nie chodzi o Harry’ego Wanga, lecz o ‘Brudnego Harrego’, alias Clinta Eastwooda. Drugą cechą szczególną miasteczka jest to, że od wielu już lat pielgrzymują do niego zmęczeni życiem we Frisco artyści decydujący się spędzić emeryturę (często przedwczesną) w towarzystwie fal i ukrywających się między nimi wielorybów. I to właśnie dzięki tej rękodzielniczej imigracji w Mendocino, oprócz wspaniałych widoków i wielu kolorowych drewnianych mikro-domków, jest też mnóstwo różnego rodzaju galerii i pracowni.
Są też przesympatyczne knajpki i kafejki pogrążone w atmosferze eleganckiej dekadencji, pachnące świeżo parzoną kawa i aromatycznym kremem krewetkowym. No i jest też plaża – dłuższa od horyzontu i dzika niczym lew morski. Plaża, przy której co prawda znajduje się niewielki, uroczy port, ale nie ma w jej sąsiedztwie deptaka, sprzedawców lodów ani kiosków z pocztówkami. Są tylko fale, wysokie trzciniaste trawy i kilka podstarzałych fok wylegujących się leniwie na rozgrzanym piasku. Wszystko to sprawiło, że o Mendocino nie przestaliśmy mówić ani myśleć aż do ostatniego drgnienia licznika na desce rozdzielczej naszego dzielnego samochodu
Jednak jeszcze wtedy nasza bryka ani myślała o końcu tej niesamowitej włóczęgi, a wręcz przeciwnie – dopiero się rozgrzewała i wciąż miała ochotę jechać dalej. Kiedy ona z mechaniczną radością wskakiwała ponownie na naszą ukochaną 'jedynkę', ja wciąż nie mogłem uwierzyć w to, że mimo przejechanych setek mil wciąż byliśmy na początku naszej kalifornijskiej przygody. Napędzeni świadomością, że sprzyjają nam słońce, ocean i długowłosi tubylcy gnaliśmy przed siebie niczym Bonnie i Clyde śpiewając jednym głosem z Jeffem Buckleyem (‘Hallelujah’), Eddiem Vedderem (‘Alive’) i Evą Cassidy (‘Drowning in the sea of love’).
Pomimo cudownej aury zdobywania dziewiczych terenów, pierwsze dni podróży upłynęły nam pod znakiem rzadkich lecz siejących lekki ferment konfliktów odnośnie strategii. Magda, niczym wytrawny rzymski centurion, opowiadała się za planowaniem i rozsądnym przemyśleniem każdego kolejnego ruchu.
Ja zaś czułem się wspaniale oddając się całkowicie i beztrosko każdemu kolejnemu zakrętowi i kolejnemu pokonywanemu metrowi asfaltowej drogi.
Nie wiem, czy to wpłynęła na nas potęga sekwoi czy otrzeźwiła świeża styczniowa bryza, ale wraz z zagłębianiem się w magiczny kalifornijski świat pachnący młodymi kwiatami, drobne utarczki stawały się coraz rzadsze, a większość decyzji zaczęła podejmować się sama.
Ja zaś czułem się wspaniale oddając się całkowicie i beztrosko każdemu kolejnemu zakrętowi i kolejnemu pokonywanemu metrowi asfaltowej drogi.
Nie wiem, czy to wpłynęła na nas potęga sekwoi czy otrzeźwiła świeża styczniowa bryza, ale wraz z zagłębianiem się w magiczny kalifornijski świat pachnący młodymi kwiatami, drobne utarczki stawały się coraz rzadsze, a większość decyzji zaczęła podejmować się sama.
Po opuszczeniu Mendocino zjechaliśmy z Highway 1 już tylko dwukrotnie – za pierwszym razem na rzecz uroczej i wężowatej Lighthouse Road prowadzącej do jednej z wielu latarni morskich na Zachodnim Wybrzeżu. Ta, której postanowiliśmy się przyjrzeć z bliska znajdowała się przy cyplu Point Arena i była niezwykła – może dlatego, że w jej pobliżu wciąż unosił się czar nawigacyjnej potęgi, jaką była przed laty, a może ze względu na moc dmącego wiatru, który sprawiał wrażenie jakby chciał swym rykiem stłamsić każdego, kto ośmielił się wyjść mu na spotkanie. Rejterada naszych bębenków usznych zupełnie nas więc nie zdziwiła, pozwoliliśmy sobie jedynie na szybkie łypnięcie okiem na ‘dom światła’ i już siedzieliśmy z powrotem w cichutkim wnętrzu naszego milożercy.
Drugi zjazd (czy też ‘der zweite ausfahrt’ jak rzekłby pewien muskularny ex-gubernator i współautor austro-meksykańskiego seksualnego pojednania) zaliczyliśmy kilkadziesiąt mil dalej na południe, tuż za miejscowością Jenner. Był to moment wielkiego smutku (opuszczaliśmy przecież nasz wyśniony nadoceaniczny szlak), ale i dużej radości (bo wiedzieliśmy, że pozostaje nam minąć jedynie Guerneville, Sebastopol oraz Santa Rosę i już będziemy w krainie wina – Sonomie).
Bardzo liczyliśmy na triumfalne wkroczenie na ‘wine route’ – szlak wina, jednak skończyło się na tym, że do Sonomy dojechaliśmy już po zmierzchu i omal się nie zgubiliśmy krążąc po wąskich nieoznakowanych dróżkach, a zamiast porośniętych winem stoków musieliśmy zadowolić się widokiem głębokich przydrożnych poboczy, z których masowo wyrastały słupy reklamowe okolicznych producentów, restauracji i pensjonatów. Jednak już następnego ranka – po cudownej nocy spędzonej w ‘Beltane Ranch’ – zgodnie stwierdziliśmy, że warto było czekać na wszystko to, co nas tam spotkało.
Dom, o którym mowa to właśnie najważniejszy element Beltane Ranch – nieprawdopodobnego połączenia historii, winiarskiej pasji i kalifornijskiego luzu. Gdy wieczorem zajechaliśmy pod wskazany adres nieopodal miejscowości Glen Ellen, od razu poczuliśmy, że rozbrat z oceanem nie ograniczał się jedynie do konieczności przyzwyczajenia się do odmiennego krajobrazu. Wjechaliśmy w głąb lądu a to oznaczało, że zostawiliśmy za sobą nie tylko fale, lwy morskie i krętą ‘jedynkę’, ale i kilku przyjaciół poznanych po drodze – przesympatyczne dzieci pana Fahrenheit’a. Spodziewałem się, że rejon zwany ‘krajem wina’ przywita nas tak jak zwykł traktować swoje ukochane krzaczki, czyli okryje nas płaszczykiem ciepłego, łagodnego powietrza. Możecie więc sobie wyobrazić nasze zdziwienie, kiedy wysiedliśmy z rozgrzanego jeszcze pacyficznym słońcem samochodu, a po plecach klepnęła nas niewidzialna sonomiańska ręka i przywitała się chłodno ale elegancko: ‘Witajcie w styczniowej Kalifornii!’.
45 stopni Fahrenheita to było coś, czego do tej pory nie potrafiłem sobie wyobrazić. I w Europie i w Kanadzie używa się bowiem skali Celsjusza, zaś podczas naszej dotychczasowej podróży w ogóle nie zawracaliśmy sobie głowy przemianowywaniem wartości temperatur. Tym bardziej, że im dalej na południe, tym więcej słońca i mniej powodów, żeby spoglądać na termometr. W Glen Ellen nastąpił kres mojej ignorancji i tam też zrozumiałem, że przelicznik pomiędzy skalami odrobinę się różni od przelicznika – dajmy na to – lat ludzkich na lata psie… Zdałem sobie sprawę, że punktem wyjściowym nie jest w obu przypadkach ‘0’, a różnica nie tkwi jedynie w rozmiarze skoków pomiędzy kolejnymi wartościami. A pojąłem to wszystko wychodząc na glen elleńską trawę w zwiewnych spodenkach i koszulce z krótkim rękawkiem. Kątem oka zdążyłem jedynie zobaczyć diodowe 45°F uśmiechające się szyderczo ze środka deski rozdzielczej, wystawiłem jedną nogę, potem drugą i już po chwili doznałem okraszonego gęsią skórką olśnienia. Miałem przynajmniej 7,2 powodów, żeby od tamtej pory nauczyć się na pamięć wzoru:
[°C] = ([°F] − 32) × 5⁄9.
Czujność zgubiłem później już tylko jeden jedyny raz, kiedy to zaskoczyła mnie w San Diego rozpalona sto dwudziestka!
[°C] = ([°F] − 32) × 5⁄9.
Czujność zgubiłem później już tylko jeden jedyny raz, kiedy to zaskoczyła mnie w San Diego rozpalona sto dwudziestka!
Ale na razie wciąż byliśmy na Beltane Ranch, do San Diego pozostawał jeszcze kawał drogi, a my otwieraliśmy dopiero pierwszą butelkę wytwornie wytrawnego Sauvignon Blanc prosto z piwniczki naszych gospodarzy. Wraz z pierwszym łykiem tego pysznego napoju, wychylonym pośród bielonych ścian naszego przytulnego pokoiku, obydwoje poczuliśmy, że chłodne powitanie było jedynie kamuflażem, i że czeka nas w dolinie Sonomy jeszcze sporo dobrej zabawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz