czwartek, 30 września 2010

Canucks znaczy Kanadyjczycy

Tak jak Amerykanie mowia o sobie "Yankees",tak Kanadyjczycy sami zwa sie "Canucks". Tak tez nazywa sie tutejsza hokejowa ekipa z ligi NHL - Vancouver Canucks. Od poczatku wiedzialem,ze pojscie na ich mecz to jeden z obowiazkowych elementow kanadyjskiej ekspedycji. I traf chcial,ze moze stanie sie to szybciej,niz bym sie tego w ogole spodziewal. Wczoraj rano zadzwonil telefon - jakas dziewczyna chciala,zebysmy jej pomogli przeniesc siano ze stodoly do garazu,a ze bierzemy tu kazda natrafiajaca sie robote,wiec od razu sie zgodzilismy. Kiedy dotarlismy na miejsce,przywitala nas piskliwa Rebecca,ktora okazala sie byc menadzerka stajni (tak,tak - a barn manager!). Zapytalismy,co dokladnie trzeba zrobic,ona troche pojazgotala tlumaczac nam sprawe,po czym wzielismy sie do roboty. Jednak po chwili musielismy na moment dac sobie siana z praca,bo oto pojawila sie przed nami kolejna niesamowita postac - wypindrzona piecdziesiatka,platynowy blond,skorzane buty na obcasie z suwakiem rozpietym do polowy kostki,zlote kolczyki,czerwona szmina i zolto-biale zeby - i mowi nam,a wlasciwie wykrzykuje: 'Czesc chlopcy,jak sie macie? Ale z was chudzielce,poor skinny boys... Wy biedni,pewnie was nie karmia te skapiradla Maynardowie,co?! Nie musicie nic mowic,ja ich znam od urodzenia i wiem,ze to najgorsi dusigrosze w okolicy. Ale nie martwcie sie,ja mam pieniadze. Moj maz jest w Las Vegas. Mam kase,nie przejmujcie sie,a lot of money - i wyciaga dwa banknoty po dwadziescia baksow - ja was zatrudnie. Pomozecie mi zrobic przeprowadzke. Biedni,tacy chudziutcy...'
Nawet nie zdazylismy nic odpowiedziec,podczas gdy ona wreczyla nam po banknocie,nakazala stajennej menadzerce zadzwonic do nas w sprawie przeprowadzki,odwrocila sie na piecie i sobie poszla. My skonczylismy robote w dwadziescia minut,zarzucilismy kapoty na plecy i ruszylismy piechota w droge powrotna myslac sobie, ze znalezlismy sie w wyjatkowo szalonym miejscu,i ze to dotychczas nasze najlatwiej zarobione 20 dolarow. Dopiero wieczorem Michal wrocil do domu mowiac,ze spotkal znajoma instruktorke jazdy Hillary,pogadali chwile i okazalo sie,ze w tamten sloneczny poranek pracowalismy dla samej wlascicielki hokejowego klubu Vancouver Canucks... Moze zatem trzeba pomyslec nad porzuceniem stajni dla lodowego boiska?! Chociaz nie,przeciez tam takich chudziutkich nie biora! 

niedziela, 26 września 2010

Angoose - krol kurnika

Niedluga mina dwa tygodnie,od dnia mojego przyjazdu do Kanady. Niby raptem pare dni,ale ja juz czuje sie troche tutejszy - poznalem juz sporo sasiadow,zaczynam lapac kanadyjski zaspiew,no i juz nie przegapiam przystanku,na ktorym zawsze wysiadam. Mieszkam pomiedzy wzgorzem w polowie drogi do dzielnicy Kitsilano,z ktorego rozciaga sie przepiekna panorama miasta,a rzeka Fraser,w ktorej w zeszlym tygodniu zlowiono jesiotra,ktorego musialo wyciagac z wody dziesieciu rybakow. Zycie plynie tu wyjatkowym rytmem - takim troche wiejskim a troche miejskim,w ktorym jest czas i na codzienny jogging czy basen,i na obrobienie zwierzat,ktorych tu nie brakuje. Sa psy,kaczki,kury,konie,szop pracz,czasami wpada skunks,no i jest ten skurczybyk gasior. Wlasciwie to nikt nie wie,czy to samiec czy samica,ale moim zdaniem to nie moze byc samica,bo zadna babka nie moglaby byc tak wredna jak ten przypadek. Domagajac sie zarcia skrzeczy juz od samego rana budzac wszystkich w domu,a jak juz idziesz zeby go uciszyc,to drze sie jeszcze bardziej odganiajac cala ptasia watahe,zeby miec jak najwiecej ziarna dla siebie. Gasior jest wiec krolem kurnika,a my mamy z nim czesto do czynienia,bo gdy pielimy ogrodek to wszystkie chwasty wozimy taczkami wlasnie tam. Wyglada to nastepujaco: otwieram brame,a gasior patrzy na mnie i syczy,ruszam do przodu,on sie cofa i syczy coraz glosniej,ja wysypuje zawartosc taczki,odwracam sie i ruszam do wyjscia,i slysze,ze ta lajza idzie za mna i mnie straszy - sssss i podchodzi coraz blizej moich lydek. Co prawda jeszcze nigdy mnie nie uzarl,ale moze to dlatego,ze ktoregos dnia wyjatkowo mnie wsciekl tym swoim syczeniem,i wystrzelilem z lopaty w jego strone salwe chwastow. Blotny pocisk przelecial mu tuz obok dzioba i od tej pory trzyma sie ode mnie z daleka. Tylko teraz,jak mnie widzi,syczy zza winkla tak glosno jak nigdy wczesniej!  

środa, 22 września 2010

Za garść dolarów

Zapach pierwszych baksów zarobionych na amerykańskiej ziemi jest niesamowity - i nie chodzi tu o ich wartość materialną, ale o tę kuszącą woń zwiastującą, że oto, być może, zaczyna się nam spełniać mityczny amerykański sen. Tym bardziej, że zaczęliśmy od wybitnie najniższego szczebla w hierarchii zawodowej kariery - zatrudniliśmy się na pół dnia w stajni nieopodal naszej farmy, gdzie najpierw przerzuciliśmy chyba z tonę śmieci, a później drugie tyle końskiego łajna (i to nie takiego, jakie znam z Beskidu - pachnącego wiosną i laskiem sosnowym, ale wstrętnej kanadyjskiej mazi wymieszanej z trocinami i gliną).



Po skończonej robocie poczuliśmy się jak współcześni kowboje, którzy na chwilę garścią dolarów zaspokoili głód pewności jutra, ale jednak są świadomi, że muszą liczyć, że nazajutrz ktoś zechce ich zatrudnić ponownie. Dużą przewagą współczesnych kowbojów nad ich dziadami z Dzikiego Zachodu jest dostęp do internetu - i tak Mike Garrett i Miki the Kid już dziś wiedzą, że jutro będą mieli co jeść! Zgłosiła się do nich bowiem (za pośrednictwem portalu Craiglist) pewna matrona z dalekiego południa z prośbą o wysprzątanie rancza. I tu niestety dochodzimy do tego, że dawni kowboje może i nie mieli  internetu, ale mieli rącze rumaki, które z rozwianymi grzywami woziły ich po rozległych preriach. My rumaków nie mamy, musimy więc ponownie zaufać naszym zdezelowanym rowerom i wierzyć, że wytrzymają jeszcze przynajmniej 17 mil, które dzielą nas od kolejnej roboty w Delcie...





poniedziałek, 20 września 2010

Best Wwoofers 2010 Awards. And the winners are...

Gdyby przyznawano takie nagrody, zapewne dostalibysmy 'Zlotego Kondora" za ciezka i efektywna prace na miejskiej farmie w Southlands. Dzis wrocili z Nowego Jorku nasi gospodarze, i jak tylko zobaczyli wysprzatane na glanc podworko, lsniaca kuchnie i pudla pelne apetycznych pomidorow zebranych w czasie ich nieobecnosci, zaproponowali nam, zebysmy zostali u nich jeszcze przynajmniej przez miesiac. Pierwotny deal byl nastepujacy: pracujemy na farmie 30 godzin tygodniowo, i mamy za to spanie i jedzenie. Jednak dzisiaj Jennifer (pani domu, a zarazem ta, ktora nosi spodnie w tej rodzinie) wprowadzila pewna modyfikacje. Mianowicie oznajmila nam: "Chlopaki, wiem, ze szukacie normalnej pracy, ale bardzo mi zalezy, zebyscie zostali u nas, takze pracujcie gdzie chcecie i ile chcecie, ale jak tylko bedziecie mieli chwile wolnego, bede was prosila o pomoc tutaj". "Jen, nie moglas nam zaproponowac lepszego rozwiazania" - odpowiedzialem - i nie bylo w tym ani kszty kokieterii, bo wiele razy rozmawialismy wczesniej z Michalem o tym, ze w Southlands czujemy sie jak w domu, i ze szkoda byloby zostawiac rodzine Maynardow dla jakichs gastronomicznych kapitalistow z Downtown. Tak wiec wyglada na to, ze zakotwiczymy tu na dluzej, i musicie wiedziec, ze jest to w naszym odczuciu piekna perspektywa!

Wczoraj wyskoczylismy z Jordanem, synem Jennifer i Ricka - naszych gospodarzy - na UBC (University of British Colombia) Sport Sections Party. O imprezece nie warto nawet wspominac, bo dla nas skonczyla sie zanim sie w ogole zaczela - po godzinie przestanej w kolejce stwierdzilismy, ze Sport Sections Party to nie jest cos, za co warto byloby dac sie pokroic, wiec w ulewnym deszczu wrocilismy do domu. Jednak warto bylo przezyc to cale zamieszanie chocby po to, by lepiej poznac Jordana. "Coz za postac!" - wykrzykiwal Michal po kazdym jego zarcie, gescie, czy smiesznym komentarzu. Bo trzeba wam wiedziec, ze wczesniej mielismy go za takiego lamusa, nerda, z ktorego smieja sie wszyscy kumple z sasiedztwa. Okazalo sie ze Jordan - z zawodu student, z wyboru sportowiec, a z natury najwiekszy leser, jakiego w zyciu poznalem - to niesamowicie bystry, sympatyczny i smieszny gosc. Wczesniej widywalem tu dlugowlosych kolesi w dzwonach, z apaszkami na szyjach i z pacyfa wymalowana na twarzy, ale nigdy bym nie przypuszczal, ze to wlasnie Jordan okaze sie najwiekszym hippisem w miescie... I to hippisem z prawdziwego zdarzenia! Jordan olewa wszystko i wszystkich, ale nie ma sposobu, by go nie lubic. I nawet kiedy wchodzi do kuchni, i robi w niej taki burdel, ze przebija w tym nawet dziadkow Bojko, czlowiek sie na niego nie wscieka, tylko po prostu zaczyna sie smiac w nieboglosy. W ogole cala rodzina Maynardow to banda odskokow, ktorzy postanowili zyc po swojemu i za nic nie daja sie upchnac w zadne ramy tak zwanej normalnosci spolecznej. W polskich warunkach byliby pewnie dla mnie najwieksza kosmiczna zagadka, ale tutaj sa tak naturalni w swoim odlocie, ze naprawde zaczynam ich lubic. A oni chyba lubia nas. Czyzby to byl poczatek polsko-kanadyjskiej przyjazni?!       

niedziela, 19 września 2010

Zalalo nas!

Gniew Jarkacza dotarl az nad Pacyfik - wczoraj w nocy rozpetalo sie tu prawdziwe pieklo, istny potop! Piwnica, a wlasciwie pieczara, w ktorej mieszkam kompletnie zalana, wszystkie ciuchy mokre, wody w niektorych miejscach po kostki... Lalo dobre szesc godzin, i to tak, ze sam odglos walacego w dach deszczu napawal niepokojem i powodowal, ze po plecach przechodzily mi ciarki. Zasuwam wiec od rana w kapielowkach i ostatnim suchym swetrze i mopuje wszystkie zakamarki mojego lokum. Ale nic to, w koncu jestem wwoofersem wielozadaniowym i nie boje sie zadnego wyzwania! Pozytywna strona ulewy jest taka, ze znam juz odpowiedz na jedno pytanie: opowiesci o vancouverskich deszczach nie sa jedynie strasznymi historiami opowiadanymi przed snem malym dziewczynkom. To istna jarko-apokalipsa! Hough

piątek, 17 września 2010

Postanowilismy zostac wwoofersami roku!

Ale nie bedzie latwo, bo zadania postawione przed wwoofersem (od wwoof - 'want work on organic farm') ledwie mieszcza sie na kartce A4. Tak wiec pielegnujemy ogrodek, zamiatamy liscie, zbieramy ekologiczne pomidory, wyrzucamy ekologiczne konskie lajno i robimy mnostwo innych ekologicznych rzeczy!


Na przyklad zwiedzamy miasto z perspektywy rowerowego siodelka - i wszystko byloby pieknie, gdyby nie to, ze to cholerne Vancouver jest poupychane miedzy niezliczone gorki i dolki. W konsekwencji, zeby gdzies dojechac, musimy albo rznac na naszych zardzewialych rowerach pod gore wypruwajac z siebie flaki, albo pruc w dol z nadzieja, ze scentrowane kolo jeszcze przez chwile nie odpadnie...Ale jest jedno miejsce, ktore sprawia, ze zapominasz o wszystkich kompromisach, na ktore musisz sie zgodzic, by do niego dotrzec.



Stanley Park to istne szalenstwo - polozona nad sama zatoka, przepiekna zielona oaza, dookola ktorej prowadzi zapewne najpiekniejsza sciezka rowerowa na swiecie. Jedziesz na bicyklu, mijaja cie wielkie chinskie tankowce, w tle wznosza sie wysokie zbocza gor polnocnego Vancouver, a miedzy toba a tym wszystkim wesolo baraszkuja foki i zapraszaja cie z usmiechem do wody tak czystej, ze ciezko ci uwierzyc, ze za plecami zostawiles centrum naprawde duzego miasta...



Jedynym zmartwieniem moga byc tylko pumy, ktore lubia przycupnac gdzies na galezi i skoczyc ci na glowe w najmniej spodziewanym momencie. Niedawno jedna taka skoczna kocica wyladowala z premedytacja na glacy przechodzacego pod drzewem turysty, na co ten wyjal noz i pume zaciukal. No i do dzis biedakowi ciagnie sie sprawa w sadzie za znecanie sie nad zagrozonymi gatunkami...

czwartek, 16 września 2010

Jak zostałem wwoofersem.

Kondor pokonany! Ptaszysko oddało plecaki, a razem z nimi szampony, ręczniki i resztę dobytku. Kiedy na lotnisku miła pani z sekcji zaginionego bagażu zapytała nas, co było w środku, uśmialiśmy się i odpowiedzieliśmy, że absolutnie wszystko. Bo taka też jest prawda - oprócz tych plecaków nie mamy nic, bez nich zostalibyśmy na lodzie. A ten kanadyjski lód podobno bywa śliski!


Nasze pierwsze chwile w Vancouver spokojnie mogłyby posłużyć za scenariusz do filmu Jarmusch'a. Siedzimy w najpodlejszym hostelu w mieście (10 baksów za noc), próbujemy się oszukiwać, że jest dziewiętnasta, choć tak naprawdę nasze organizmy dobrze wiedzą, że nie dość, że dobrze byłoby nareszcie trochę pospać, to na dodatek zaraz czas wstawać, bo w Polsce dochodzi 4 rano. Więc leżymy w brudnych, zatęchłych wyrach i gadamy o tym, co zrobimy, jak już zarobimy mnóstwo dolarów: mój kumpel Michał, z którym wyruszyłem w tę podróż, chce się zaciągnąć na statek i ruszyć w morze, ja z kolei marzę o wyprawie rowerem przez obie Ameryki do Argentyny. No dobra, ale na razie baksów nie przybywa, a wręcz przeciwnie - dolce uciekają z prędkością kondora lecącego nad Grenlandią! "If I share with you my story, would you share your dollar with me?" Aloe Blacc



Vancouver jest... inne. To twór wciśnięty między ocean i góry, w którym mieszają się rasy ludzkie z całego świata, taki trochę Nowy Jork, a trochę Luksemburg. Jeszcze nigdy nie widziałem miejsca tak pełnego kontrastów: prowincjonalna metropolia, w której bardzo łatwo się zakochać, a zarazem bardzo łatwo zarzucić jej, że jest "fucking dull", jak określił ją nam napotkany tramp z Toronto. No i na każdym kroku czuć tu ganję, a długowłosi kolesie i dziewczyny w dzwonach, które spokojnie mogłyby przybyć wehikułem czasu z San Francisco lat 60' albo Seattle sprzed dwóch dekad, to obrazek tak 'vancouveriański', jak krzyżowcy na Krakowskim dla Warszawy - mam wrażenie, że Vancouver po cichu aspiruje do miana mekki hippisów XXI wieku, tak jak Warszawa do Grunwaldu Naszych Czasów. I pewnie uwierzylibyśmy w tę cudowną pacyfistyczną aurę gdyby nie to, że już rankiem drugiego dnia naszego pobytu przy jednej z ulic w Chinatown minęliśmy zasztyletowanego kloszarda... Za to potem było już tylko lepiej!

                                   



Zostaliśmy farmerami! A właściwie nie tyle farmerami co wwoofersami. A kim są wwoofersi, dowiecie się z następnego posta, bo zrobiło się późno, a dobry wwoofers musi trochę pospać przed ciężką pracą. Dobranoc!  

wtorek, 14 września 2010

Z krainy gdzie sushi kosztuje 5 baksów i ani centa więcej...

Dzięki Ci Stalowy Niemiecki Kondorze za to, że dowiozłeś nas bezpiecznie w kanadyjską dzicz. Szkoda, że zapłatą za to były nasze plecaki... Zeżarłeś je bez jednego nawet mlaśnięcia, a my teraz zarastamy powoli brudem i smrodem. Jest szósta rano, mieszkamy w American Backpackers - najbardziej obskórnym a zarazem najbardziej odjechanym hostelu, w jakim kiedykolwiek byłem, i czekamy aż wyjdzie słońce... Właśnie zerkam przez okno i widzę, że po mału nastaje nowy dzień (ten wczorajszy goniliśmy dzielnie przez 16 godzin podróży), więc ruszamy dalej poznawać tę zupełnie nieznaną rzeczywistość. Cele na dziś: wyrwać plecaki z czeluści Kondora i rozejrzeć się za jakąś fuchą - koniec obijania się, trzeba GET IT DONE!

poniedziałek, 13 września 2010

My Great Canadian Experience Begins

I stało się - za 10 minut ruszam na lotnisko. Jadę do Vancouver. Nie wiem na jak długo, nie wiem w jakim celu, nie wiem też, co tam zastanę. Ale czuję w kościach, że to dobry ruch. Czuję, że zaczynam własne życie. Czuję, że ruszam własną drogą. I niesie mnie prosta ale jakże mądra maksyma polarnika Marka Kamińskiego, że w każdej podróży ważna jest droga sama w sobie a nie jej kres...
Trzymajcie za mnie kciuki!!!