środa, 21 września 2011

Happy Pearl Jam Day!


Od wczoraj data 20 września przestała być dla mnie jedną z wielu w kalendarzu. Postanowiłem obchodzić tego dnia Pearl Jam Day. Obiecałem sobie, że przynajmniej ten jeden raz w roku zobowiązuję się przysiąść i zastanowić się nad sensem tego co robię i w jakim kierunku zmierzam. A dlaczego akurat 20 września?
Bo to właśnie tego dnia wróciłem z jednej z najpiękniejszych podróży w moim życiu - sentymentalnej wyprawy do muzycznych korzeni. Zabrał mnie w nią reżyser Cameron Crowe - reżyser-kumpel i naoczny świadek zamieszania, które grupa postrzelonych gagatków wywołała na początku lat 90 na północnym zachodzie USA. Film jego autorstwa "PJ20" to piękne świadectwo wystawione mojej ukochanej grupie z tego, czego udało im się dokonać przez minione dwie dekady. Nie zawsze świadomie - to fakt - ale jednak zawsze w zgodzie z własnym sumieniem i nietuzinkowymi przekonaniami. Nie mam zamiaru streszczać tego wyjątkowego dokumentu - inni zrobią to lepiej ode mnie - ale również dlatego, że ważniejsza od treści jest dla mnie jego wartość symboliczna. Film o Pearl Jam jest dla mnie bowiem zamknięciem pewnego etapu, który - nie mam co do tego żadnych wątpliwości - przebyliśmy wspólnie. Ja i muzyka Pearl Jam.    
Moja miłość do PJ zaczęła kiełkować, kiedy byłem jeszcze kajtkiem w brudnych majtkach i latałem beztrosko po zielonych beskidzkich łąkach. Pamiętam, jak któregoś dnia wygrzebywaliśmy całą rodziną resztki jesiennych ziemniaków z przydomowego ogródka, kiedy zachciało mi się pić i poleciałem do chaty po szklankę wody. Traf chciał, że telewizor w kuchni (niezastąpiony Sony Trinitron!) był akurat włączony, a wysłużona antena chwilowo w miarę czysto łapała "dwójkę". Napiłem się i już chciałem wracać do towarzyszy kartoflanej przygody, gdy moją uwagę przyciągnął coraz głośniej słyszalny gitarowy riff rozchodzący się po całej kuchni. To był Stone Gossard wygrywający pierwsze akordy „Hunger Strike” Temple of the Dog, który kilkoma uderzeniami w struny swojej gitary przeniósł mnie nagle w inny świat. A głos Eddiego Veddera sprawił, że już w tym świecie pozostałem. Wydaje mi się, że to była jesień 1991 roku, miałem 6 lat, pyzate policzki i pierwsze wypalone papierosy z siana za sobą.
Dziś jest 21 września 2011 roku, ja mam – podobnie jak Pearl Jam – 20 lat więcej, a do tego nowe nazwisko, podkrążone oczy i głowę pełną wspomnień z czterech koncertów mojego ulubionego kwintetu. Jedno tylko się nie zmieniło przez cały ten czas – ciarki na plecach, które czuję za każdym razem gdy słucham płyty „Ten”. Płyty, która towarzyszy mi przez całe życie, i którą spokojnie mogę nazwać swoim przyjacielem. Ale moja przyjaźń z Pearl Jam to coś znacznie więcej niż ten jeden album. Myślę, że całkiem trafnie ujęła to jedna z fanek pojawiająca się w pewnym momencie filmu i przyznająca z rozbrajającym uśmiechem, że „oni nawet nie zdają sobie sprawy, jak wiele nam dali i jak wiele im zawdzięczamy”.
Podpisuję się pod tym rękami i nogami. Widzę bowiem, że na przestrzeni lat również moje uczucie do PJ stało się pełniejsze i piękniejsze. To w dużej mierze ich muzyka i postawa sprawiły, że dostrzegłem jak ważna jest umiejętność patrzenia na siebie i na swoje sukcesy z przymrużeniem oka. Bo oni zrozumieli – dużo wcześniej niż większość artystów – że dużo trudniejsze i ważniejsze od celebrowania zwycięstw jest przyznawanie się do porażek i wyciąganie z nich wniosków. I w filmie PJ20 widać to doskonale: jak wielki wysiłek włożyli wszyscy członkowie zespołu, żeby być w miejscu, w którym dziś są; jak wiele pracy włożyli w to, by ich przyjaźń przetrwała; i wreszcie, w jak piękny sposób przekuli zalążek artystycznej próżności w twórczą, zespołową pracę.
Wszystko to sprawia, że gdy dziś myślę „Pearl Jam” nasuwają mi się do głowy trzy myśli: „Piękni ludzie, piękny zespół, ale przede wszystkim piękna przygoda”, i cieszę się, że w pewnym stopniu jestem jej częścią…

HAPPY PEARL JAM DAY!  

1 komentarz: