Nigdy, przenigdy nie sądziłem, że przedrostek eko- będzie w stanie kiedykolwiek wyzwolić we mnie negatywne emocje. Do tej pory ekologia kojarzyła mi się głównie z Dziadkiem Jaremą – naczelnym przeciwnikiem spalarnii śmieci, piewcą domów z gliny (pięknych skądinąd) i facetem, o którego ideologii pisałem wypracowanie z języka polskiego na egzaminie do liceum (na czwórkę z plusem!). Jaremą, który nie musiał ulegać żadnej modzie, żeby reprezentować życie zgodne z przyrodą nie od wielkiego dzwonu a na co dzień. Słyszałem słowo ekologia, a przed oczami stawał mi on w swoich wiecznych okularach ‘łezkach’ z grubymi oprawkami,wysłużonej flanelowej koszuli oraz uśmiechem wypisanym na ustach i oczach. Wiecznie gotowy do walki o lepsze i zdrowsze jutro – eko-pasjonat i eko-misjonarz w jednym.
Podobnie jak Adam Wajrak – ostatni obok felietonów Pacewicza, ‘Dużego Formatu’ i dodatku sportowego powód, dla którego jeszcze czytam Gazetę Wyborczą. Wajrak wyjechał z Warszawy, dokładnie wtedy, kiedy wszyscy inni pchali się w przeciwnym kierunku by zostać rekinami młodego polskiego biznesu. On zaś postanowił pozostać płotką, zaszył się w samym sercu Puszczy Białowieskiej ze swoimi szpakami, żubrami, wilkami i innymi leśno-bagiennymi stworami, siedzi tam od tamtej pory i…pisze. Opisuje swoje codzienne życie, w którym miejsca dla sójek, kun czy zaskrońców jest chyba więcej niż dla uroczej Nurii. W swoim postępowaniu Wajrak ujmuje mnie skromnością i poświęceniem. Nieważne, czy świeci, wieje czy mrozi, on ofiarnie wypuszcza się na Puszczę i zdaje nam relację z tego, co go tam akurat spotkało. I wydaje się, że droga, którą obrał nie ma w sobie nic z pozerstwa, że to jak żyje jest dokładnym odzwierciedleniem tego jaki naprawdę jest. I nie zmienia tego fakt, że od czasu do czasu zdarza mu się przykuć w świetle fleszy do pnia, któremu ktoś akurat przykłada piłę do skroni.
Moim ostatnim ważnym skojarzeniem z ekologią jest postać Jordana – dzielnego syna plemienia kanadyjskich Indian - Maynardów. Wielki wpływ na filozofię życiową Jordana ma jego mentor - David Suzuki. Jednak równie mocno co na myśli tego słynnego vancouverskiego filozofa i aktywisty Jordan opiera się na własnym doświadczeniu. Gdybym miał go do kogoś porównywać najpewniej byłby to Eustace Conway alias The Last American Man – bohater książki Elizabeth Gilbert (tej od „Jedz, Módl się, Kochaj”). Z uwagi na wrodzoną skromność i niecodzienną wrażliwość, Jordan pewnie nie byłby zachwycony, gdybym nazwał go The Last Canadian Manem, jednak podobieństw między nimi jest zbyt wiele, żebym mógł o nich nie wspomnieć. W telegraficznym skrócie, Eustace to gość, który spędził samotnie ponad 20 lat w Apallachach polegając jedynie na tym, co sam zbudował, upolował i ugotował, a w międzyczasie porywał się na przeróżne szalone przedsięwzięcia pokroju przemierzenia wierzchem całych Stanów ze wschodu na zachód. Dziś dalej żyje w lesie, ale z biegiem lat odrobinę się uspołecznił, do tego stopnia, że nierzadko daje się zaprosić na spotkania z młodzieżą, by opowiedzieć miejskim dzieciakom o zaletach i wadach życia w dziczy. W przeciwieństwie do Conway’a Jordan znajduje się dopiero na początku swojej drogi, ale już dziś wszystko wskazuje na to, że również w jego przypadku będzie ona jednym wielkim wyzwaniem rzuconym naturze i samemu sobie. Podczas gdy jego rówieśnicy spędzają weekendy w nocnych klubach lub na zakupach w Stanach, Jordan wykorzystuje wolny czas na samotne narciarskie eskapady po pembertońskich zboczach, oglądanie zaćmienia księżyca z wysokości 2000 m po morderczej pionowej wspinaczce, czy przejechanie na rowerze z Kanady do Kalifornii i z powrotem z ledwie pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni. Zarówno Eustace jak i Jordan wychowali się w miastach, i nikt nie miałby do nich pretensji, gdyby wybrali bardziej tradycyjne podejście do dorastania. Jednak i jeden i drugi zamiast w ekran telewizora woleli spoglądać na taflę górskich jezior, popcorn zastępowały im leśne jagody, a najlepszym pierwszym samochodem były dla nich własne nogi. Wydaje mi się więc, że zarówno Jordanowi jak i Eustace’owi spokojnie można by było dołożyć przedrostek ‘eko’. Skąd zatem wzięła się moja najświeższa awersja do bycia zielonym?
Moim ostatnim ważnym skojarzeniem z ekologią jest postać Jordana – dzielnego syna plemienia kanadyjskich Indian - Maynardów. Wielki wpływ na filozofię życiową Jordana ma jego mentor - David Suzuki. Jednak równie mocno co na myśli tego słynnego vancouverskiego filozofa i aktywisty Jordan opiera się na własnym doświadczeniu. Gdybym miał go do kogoś porównywać najpewniej byłby to Eustace Conway alias The Last American Man – bohater książki Elizabeth Gilbert (tej od „Jedz, Módl się, Kochaj”). Z uwagi na wrodzoną skromność i niecodzienną wrażliwość, Jordan pewnie nie byłby zachwycony, gdybym nazwał go The Last Canadian Manem, jednak podobieństw między nimi jest zbyt wiele, żebym mógł o nich nie wspomnieć. W telegraficznym skrócie, Eustace to gość, który spędził samotnie ponad 20 lat w Apallachach polegając jedynie na tym, co sam zbudował, upolował i ugotował, a w międzyczasie porywał się na przeróżne szalone przedsięwzięcia pokroju przemierzenia wierzchem całych Stanów ze wschodu na zachód. Dziś dalej żyje w lesie, ale z biegiem lat odrobinę się uspołecznił, do tego stopnia, że nierzadko daje się zaprosić na spotkania z młodzieżą, by opowiedzieć miejskim dzieciakom o zaletach i wadach życia w dziczy. W przeciwieństwie do Conway’a Jordan znajduje się dopiero na początku swojej drogi, ale już dziś wszystko wskazuje na to, że również w jego przypadku będzie ona jednym wielkim wyzwaniem rzuconym naturze i samemu sobie. Podczas gdy jego rówieśnicy spędzają weekendy w nocnych klubach lub na zakupach w Stanach, Jordan wykorzystuje wolny czas na samotne narciarskie eskapady po pembertońskich zboczach, oglądanie zaćmienia księżyca z wysokości 2000 m po morderczej pionowej wspinaczce, czy przejechanie na rowerze z Kanady do Kalifornii i z powrotem z ledwie pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni. Zarówno Eustace jak i Jordan wychowali się w miastach, i nikt nie miałby do nich pretensji, gdyby wybrali bardziej tradycyjne podejście do dorastania. Jednak i jeden i drugi zamiast w ekran telewizora woleli spoglądać na taflę górskich jezior, popcorn zastępowały im leśne jagody, a najlepszym pierwszym samochodem były dla nich własne nogi. Wydaje mi się więc, że zarówno Jordanowi jak i Eustace’owi spokojnie można by było dołożyć przedrostek ‘eko’. Skąd zatem wzięła się moja najświeższa awersja do bycia zielonym?
Ano stąd, że spotkałem się ostatnio z dwoma określeniami: eco-driving i eco-building. Sprawiają one, że gdy je słyszę, zalewa mnie krew. I bynajmniej nie jest to krew zielona. Pomimo całej mojej sympatii dla wszelkich eko-inicjatyw, uważam za szczyt hipokryzji łączenie ekologii z budowaniem monstrualnych rozmiarów hal przeładunkowych, ogromnych klimatyzowanych biurowców, przy których powstaniu zużywa się milionów metrów sześciennych betonu i tysięcy przeróżnych rakotwórczych substancji. Podobny wstręt odczuwam w stosunku do przemysłu paliwowego, który robi wszystko by wykreować swą nową twarz - przyjazną środowisku. A tymczasem ‘zielony potentat tego rynku’, za którego uchodzi firma PB w jeden tydzień potrafi zlikwidować połowę życia w Zatoce Meksykańskiej, a w międzyczasie, już po drugiej stronie kontynentu północno-amerykańskiego bezpowrotnie wyniszczać unikalną strukturę prerii (tzw. tar sands) w kanadyjskiej Albercie. Uważam, że żadna ilość drzew posadzonych na dachu eko-biurowca, żadne programy odzyskiwania wody deszczowej czy e-mailowe prośby o ‘niedrukowanie tego dokumentu w trosce o środowisko naturalne’, żadne specjalne eko-techniki zmieniania biegów w samochodzie nie zatuszują prawdziwych konsekwencji, które niesie za sobą globalizacyjna galopada, w której wszyscy – świadomie bądź nie – uczestniczymy. Wszyscy ci deweloperzy, nafciarze i inne ‘think-tanki’, wykorzystujące każdą nadarzającą się okazję by zrobić ludziom wodę z mózgu kojarzą mi się z bandą żądnych krwi wyjętych spod prawa kowbojów gnających przed siebie i tnących równo z ziemią wszystko to, co stanie im na drodze. Jednak najbardziej przykre w tym wszystkim jest to, że nie potrafimy się postawić tej eko-manii, która tak naprawdę z ekologią nie ma nic wspólnego. Wystarczy spojrzeć jak wielu z nas je ekologiczną żywność, jeździ samochodami z nowoczesnymi silnikami minimalizującymi zużycie dwutlenku węgla, kupuje pralki, lodówki i telewizory plazmowe z ekologicznymi certyfikatami, a na zakupy chodzi z eko-torbą. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę z tego, że te same supermarkety, które tę ekologiczną żywność sprzedają, po zakończonym dniu cały niesprzedany towar wyrzucają do śmieci, nowoczesne samochody za trzy lata będą przestarzałe i będzie trzeba wymienić je na nowe (zapewne jeszcze bardziej ekologiczne), a sprzęty domowe, których nie uda się producentowi wcisnąć naiwnemu klientowi na koniec wylądują na dnie oceanu u wybrzeży Afryki (bo taniej jest wyrzucić niż rozdać – swoją drogą, co za chora reguła biznesu!). A my do naszej zielonej torby z pandą o imieniu WFF wrzucamy banany z Kostaryki, hiszpańskie mandarynki, pomelo z Wietnamu, mango z Australii, niemieckie szparagi, kalifornijskie wino i sałatę prosto z północnych Włoch. Oczywiście wszystko eko.
Naprawdę chciałbym się cieszyć z tego, ze ludzie żyją coraz bardziej świadomie, zakręcają wodę przy myciu zębów, a przed wyjściem z domu gaszą światło. Mam jednak w sobie głęboką obawę, że ten sam człowiek, który tak rzetelnie oszczędza wodę i energię, często nie robi tego samego z detergentami przy sprzątaniu łazienki czy płynem do spryskiwaczy w samochodzie. Obawiam się, że życie ‘eko’ to kolos na glinianych nogach, który chce biegać zanim jeszcze nauczył się chodzić. Myślę, że całe to zielone zamieszanie to jedynie moda, za którą niestety nie idzie nic oprócz wielkiego liczydła, które tylko dopisuje kolejne zera do niewidzialnego eko-rachunku. Eko-rachunku, za który pewnego dnia przyjdzie nam wszystkim zapłacić.
Chciałbym się mylić, chciałbym, żeby któregoś dnia moja teoria okazała się jedynie bełkotem zbuntowanego awanturnika. Jeśli tak się stanie, pierwszy odszczekam to co tu napisałem. Jednak póki co, dalej będę się upierał, że każdy kolejny krok pseudo-zielonej ofensywy zamiast przybliżać nas do naszej Ziemi, oddala nas od niej. I myślę, że warto, żebyśmy zamiast starać się być coraz bardziej ‘eko’ spróbowali być po prostu sobą. I wtedy może zastanowimy się, czy nasz świat to rzeczywiście bataty, brzoskwinie, wielbłądy i norweska ropa. A może są nim jednak wrześniowe ziemniaki, jabłka z Grójca, łaciate krowy i kamienny węgiel?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz