Jesli kiedykolwiek sie zdarza, ze kierowcy ida do raju, jestem wiecej niz pewny, ze ich skrzydlate karawany docieraja tam amerykanska miedzystanowa droga numer 101. W sumie przejechalismy ta prowadzaca z Olympii w stanie Washington do Los Angeles w Kalifornii, piekniejsza siostra slynnej szescdziesiatki szostki, ponad 1500 mil. A nie byla to jeszcze nawet polowa z dystansu, jaki w ciagu dwoch srodkowych tygodni stycznia pokonalismy po drogach i bezdrozach dawnego Dzikiego Zachodu.
U.S. Route 101, bo o niej mowa, powstala w 1926 i w wielu miejscach pokrywa sie z dawnym szlakiem El Camino Real, niegdys laczacym ze soba hiszpanskie misje, forty i miasteczka rozsiane po calym Zachodnim Wybrzezu. Pozniej, juz w czasach jankeskich, przez wiele lat ta sama sto jedynka byla najwazniejszym traktem transportowym polnoc-poludnie, ktorym w jedna strone wozono drewno, lososie, kraby i inne morskie przysmaki, a w druga, na pakach ogromnych truckow, mknely swieze kalifornijskie warzywa i owoce. Czas jej swietnosci skonczyl sie wraz z otwarciem w 1964 roku ekspresowej autostrady miedzystanowej numer 5 laczacej Seattle z San Diego, ktora zagarnela dla siebie prawie caly naziemny ruch, a w szczegolnosci ten wielkokolowy.
Dokladnie w tym samym czasie pierwsze pieluchy brudzil w Chicago Eddie Vedder, ktory mimo, ze dopiero co otworzyl oczy, juz wtedy cieszyl sie w duchu, ze w przyszlosci, na drodze na surfing w Mission Beach nie bedzie musial walczyc o przetrwanie z wielkimi ciezarowkami, a wrecz przeciwnie - jego jedynym zmartwieniem bedzie kolor wody i wysokosc fal na oceanie...
Nasza wyprawa, podobnie jak Vedder, i caly grunge zreszta, byla troche grzeczna a troche szalona, odrobine zadziorna ale jednak szarmancka. I podobnie jak grunge, rozpoczela sie i zakonczyla w Seattle - miescie tak malowniczym, ze az prawie malowanym.
Jesli juz jestesmy przy malarstwie, trzeba przyznac, ze w kwestii aktywnosci stricte turystycznej zaczelismy nasze wakacje z wysokiego C. A nawet P. Tak sie bowiem zlozylo, ze kiedy drogi moje i Maddaleny splotly sie w stolicy bezsennosci, lokalne muzeum sztuki wystawialo wlasnie dziela...samego Pablo Picasso.
Tak wiec, zanim ruszylismy na nasze wymarzone poludnie, pozwolilismy sobie na skromne kubistyczne rekolekcje, i mimo ze nie odnalezlismy ani mojego ulubionego 'Pana z Teczka' ani slynnej 'Guerniki', obydwoje wyszlismy z Seattle Art Museum z szerokimi usmiechami na twarzach. Troche dlatego, ze w ogole bylismy szczesliwi znow bedac razem, troche z powodu nieporozumienia, w wyniku ktorego nie musielismy placic za wstep, a jeszcze troche, bo ubawila nas pewna odrobine obrazoburcza swinka, napotkana na drodze do Pana z Avignonu.
Pozniej bylo juz mniej kulturalnie, za to juz tylko lepiej. Niczym bohaterowie 'On the Road' Kerouac'a, zalapalismy sie na droge, i nic poza nia (i nami samymi) nas nie obchodzilo...
A oto i uczestnicy wycieczki:
Magda A i Ford F:
mcdriver:
przed spotkaniem z hippisami:
Choc chwile nam zajelo, zanim przestawilismy sie z kilometrow na mile, z metrow na stopy, i z litrow na galony, i choc na poczatku dystanse odrobine nam sie dluzyly, szybko weszlismy w nowa rzeczywistosc, przystalismy na jej warunki, i chyba nawet troche sie z nia polubilismy... A kiedy za Portland zjechalismy z autostrady i zlapalismy kreta, lesna droge w kierunku oceanu, sympatia powoli zaczela przeradzac sie w milosc. Bylismy tylko my, droga i swiadomosc, ze lada chwila otworzy sie przed nami zupelnie nieznany, nieokielznany i tajemniczy swiat. Swiat dlugich, szerokich plaz, wielorybow, krabow, lwow morskich i kto wie czego tam jeszcze.
Do naszego pierwszego celu w Newport dojechalismy przed 23, i choc mielismy za soba osiem godzin ciaglej jazdy (z przerwa na meksykanskie tacos), nie moglismy sobie odmowic nocnego pojedynku na huczenie z Bratem Wielka Woda. Szczegolnie, ze nasz pokoj dzielilo od jego piaszczystego przedsionka jedynie 180 schodkow.
Pacyfik w styczniu jest niesamowity! Jest jak indianski szaman demonstrujacy swoim pobratyncom swa wielka moc, ale jednak nie skory do zrobienia im krzywdy. W swoim falujacym tancu zbliza sie do ciebie i oddala spiewajac rytmicznie i namawiajac do oddania sie magii chwili. A ty, gdy tak na niego patrzysz i wsluchujesz sie w jego wietrzna piesn, masz ochote zapomniec o granicy ladu i wody, i rzucic sie w jego otchlan zostawiajac za soba wszystko i wszystkich. Cale szczescie, ze urok szamana nie dziala na zakochanych, dzieki czemu my zamiast w otchlan, wolelismy rzucic sie sobie w ramiona i grzecznie wspiac sie z powrotem po naszych 180 schodkach wprost w glebie niewygrzanego jeszcze lozka.
11 godzin, 2 mile biegu na bosaka po plazy i pierwsze reczne pranie pozniej, postanowilismy sprawdzic, czy w Newport poza oceanem jest cos jeszcze. Znalezlismy kilka uroczych domkow usytuowanych nad samym urwiskiem, bedacych sladem po latach turystycznej swietnosci miasteczka, oraz cudowna, mikroskopijna kafejke serwujaca prawdopodobnie najlepsze sniadanie w calym Oregonie. Naszym zamowieniem zdziwilismy nawet pare Amerykanow, ktorzy siedzieli przy stoliku obok, a ktorzy wygladali na takich, co majonez pija zamiast wody, a sniadania raczej nie zjadaja na kolacje. Wspolnie z Magda przebrnelismy przez: jajecznice, fure francuskich tostow, musli, owsianke, pankejki, salatke owocowa i specjalnosc zakladu - organiczne slodkie buleczki z dzemem. Wszystko: podobno z lokalnych zrodel a do tego palce lizac! I tak, z pelnymi brzuchami i z Neilem Youngiem w odtwarzaczu moglismy jechac dalej na spotkanie z kalifornijskim sloncem.
Chwile wczesniej, kiedy wymeldowywalismy sie z hotelu Hallmark, zapytalem recepcjoniste, ile czasu zajmie nam dojechanie do sekwojowych lasow, tuz za granica ze Schwarzeneggerlandem. Wedle jego wskazowek powinnismy tam dotrzec w ciagu jakichs 7 godzin. Ale nie spiszcie sie - poradzil nam - sto jedynka sie nie jedzie, sto jedynke sie kontempluje. Po czym puscil nam oko i wrocil do swoich papierkowych spraw.
No i trzeba przyznac, ze mial racje. Oregonskie wybrzeze oczarowuje i hipnotyzuje. Do tego stopnia, ze masz ochote zapamietac kazda sekunde, ktora tam spedzasz, zapisac w pamieci kazda mijana skale, kazdy pokonywany zakret. Pragniesz uchwycic ulatujacy moment i juz nigdy go nie wypuscic. A ostatnia rzecza, jaka przychodzi ci do glowy to wcisnac gaz do dechy i zostawic to cale piekno za soba. W rezultacie, jadac oregonskim odcinkiem US 101, masz wrazenie, ze wszystko dzieje sie w zwolnionym tempie - fale rozbijaja sie o brzeg w rytmie slow motion jakby ocean byl nie jednym wielkim zywiolem, a zwyklym naparstkiem roztworu waleriany, zas kierowcy nadjezdzajacych z naprzeciwka samochodow zamiast obserwowac, co sie dzieje przed nimi, gapia sie leniwie na rozbryzgujace sie o skaly spienione wodne pioropusze. I tylko raz na jakis czas od niechcenia zerkaja na droge, by po chwili znow pograzyc sie w podziwianiu bezkresnego spektaklu majestatycznych fal Pacyfiku.
Z racji tego, ze co i rusz zatrzymywalismy sie, zeby wtrzachnac jakies ciacho, kawe, albo zeby po prostu jeszcze przez chwile pogapic sie z wysokich klifow w dal, granice z Kalifornia minelismy, kiedy bylo juz zupelnie ciemno. W konsekwencji, nasze pierwsze w zyciu sekwoje nie zdolaly nam sie ukazac w pelnej krasie i podziwialismy glownie ich monstrualne pnie, oswietlone focusowymi reflektorami. Za to juz nastepnego ranka, po nocy spedzonej w przydroznym motelu w miasteczku o wymownej nazwie Fortuna, usmiechnelo sie do nas szczescie i zeslalo nam przed maske drogowskaz na 'Avenue of the Giants'. Ten dziwnie brzmiacy twor okazal sie byc...sekwojowa aleja z prawdziwego zdarzenia. Redwoody, bo tak na te siegajace nieba drzewa mowia Amerykanie, tym razem juz nie mogly sie przed nami schowac za zaslona nocy, i byly tak mile, ze pokazaly sie nam z najlepszej - tej zielonej - strony. Dlugo tak sobie lawirowalismy pod ich opiekunczymi galeziami, jednak po jakichs dziesieciu milach postanowilismy, ze moglibysmy tak jechac cala wiecznosc i nigdy nie miec dosc, wiec pozegnalismy sie z dopiero co poznanymi byczymi kuzynami naszych sosen i wrocilismy na stary kurs.
Choc okreslenie 'stary kurs' nie do konca tu pasuje, bo doslownie chwile pozniej okazalo sie, ze po raz pierwszy bedziemy odbijac z naszej, juz ulubionej, sto jedynki. I jesli tamta droge okreslilem mianem 'rajskiej', to naprawde nie znam slow, zeby oddac, jakie wrazenie zrobila na nas ta, na ktora wlasnie mielismy wjechac - California Highway 1. Zapewne wiele jest na swiecie miejsc, gdzie skaliste gory wpadaja wprost do oceanu, a w calym tym zamieszaniu jest jeszcze miejsce na odrobine asfaltu, po ktorym moga sobie wesolo brykac zmotoryzowani turysci. Jednak w tym przypadku widoki, mimo ze zachwycajace, nie byly najwazniejsze. Najwspanialsze bylo to, ze jadac jedynka, w przeciwienstwie do wielu innych szlakow nadmorskich i nadoceanicznych, masz wrazenie, jakby nie miala ona konca. Wyruszasz rano, kiedy slonce jest jeszcze schowane za szczytami gor, jedziesz przez caly dzien, a wieczorem, kiedy barwa oceanu, za sprawa tego samego slonca, zmienia sie z blekitnej w krwisto-czerwona, przed toba wciaz pozostaja setki mil tej nieprawdopodobnie romantycznej przeprawy. Tak, jedynka to prawdziwa orgia zmyslow. Jadac nia czujesz sie wolny. Wolny i silny.
Koniec czesci pierwszej.
Ja uczestnik tej niesamowitej eskapady - Magda A., albo ladniej Maddalena, moge tylko potwierdzic,ze to wszystko prawda... Ocean - Wielka Woda, wielka moc, poranny blekit, ktory z kolejna przebyta setna mila, wypelnia sie granatem, potem czerwienia, az w koncu znika z oczu, ale ciagle jest i nie mozna nie slyszec szumu fal, niekonczaca sie droga, niekonczace sie sniadania...tak California Highway 1 uzaleznia...ja po prostu wiem, ze musze tam wrocic...zeby zobaczyc w poludnie te miejsca, w ktorych dopadla nas noc, zeby zlapac za ogon jakiegos wieloryba, ktorego nie udalo sie nam niestety zaskoczyc, zeby zamowic podwojna porcje ciastek i muffinow na sniadnie w Newport i zjesc je z typowo amerykanskim sniadaniowym przysmakiem - ziemniakami, a przy tym ze smakiem...powodow jest mnostwo, minimum jeden na kazda mile...
OdpowiedzUsuń