niedziela, 19 grudnia 2010

The Maynards

W holdzie Indianom, na terenie ktorych mieszkam, pracuje i pisze tego bloga, postanowilem zrezygnowac z tradycyjego opisu genealogicznego i przedstawic rodzine Maynardow w formie struktury plemiennej.  Warto w tym miejscu zaznaczyc, ze jestem chyba jedyna osoba w okolicy, ktora mowi na naszych Czerwonoskorych Braci wlasnie 'Indianie'. Wszyscy pozostali uzywaja bowiem hiperpoprawnej politycznie formy 'Rdzenni Mieszkancy Kanady', co w codziennej rozmowie brzmi rownie dyplomatycznie co idiotycznie. Mysle, ze nawet Ci, o ktorych mowa czyli 'Canada's Native Peoples'  slyszac to pelne hipokryzji okreslenie nie wiedza, czy sie z niego smiac, czy moze nad nim plakac. W koncu dziadowie tych, ktorzy teraz nakazuja obchodzic sie z Indianami jak z jajkiem, jeszcze so lat temu strzelali do tych samych Squamishow jak do kaczek...


Plemie Maynardow to najstarsza rodzina w wiosce, mowi sie o nich, ze przybyli tu jeszcze przed bizonami. Slyna z zycia zgodnego z natura, bronienia lokalnej tradycji i ze zwalczania postepu, ktory co i rusz probuje wkrasc sie do osady Southlands. No wlasnie, zanim przejde do przegladu przedstawicieli tego zacnego rodu, warto powiedziec pare slow o ich malej ojczyznie. Southlands to kiludziesiecio-hektarowy zielony skrawek wcisniety pomiedzy rzeke Fraser (jeden z najwazniejszych transportowych szlakow wodnych w Kanadzie), a brytyjska dzielnice Kerrisdale. Jeszcze trzydziesci lat temu o Southlands mowilo sie, ze to nieurodzajne bagno, ktorego w ogole nie powinno zaliczac sie do Vancouver. Ze wzgledu na polozenie ponizej poziomu morza i ciagle powodzie, nie dalo sie tu prowadzic zadnych upraw, w gre nie wchodzilo tez zalozenie mlyna ani tartaku. Dopiero pod koniec lat 80', kiedy miasto zaczelo sie bogacic (glownie na przemysle drzewnym i rybolostwie), a w glowach miejscowych potentatow zakielkowaly marzenia o wlasnej willi z wielkim ogrodem, Southlands zyskalo zupelnie nowy status. A to dlatego, ze podczas gdy w innych dzielnicach zabudowane zostaly juz najmizerniejsze nawet skrawki wolnego terenu, tutaj, pomiedzy oddalonymi od siebie o wiele metrow domami, wciaz hulal wiatr, a po drogach spokojnie przechadzaly sie jelenie, szopy pracze i kojoty. I nagle wszystkie te lesne stwory musialy wzniesc sie na najwyzszy poziom koncentracji, zeby nie stracic na spokojnych dotad traktach swojego wlochatego zycia. Bo oto bowiem do Southlands zaczely nadciagac napedzone dobra koniunktura rzesze nowobogackich Canucksow w swoich terenowych brykach z walizkami pelnymi dolarow. Zjezdzali 'na bagna', bo tylko tu mogli spelnic swoje sny o zbrojonych zamczyskach, japonskich ogrodach i garazach na cztery samochody. Byli gotowi placic krocie za dzialke, a nastepnie juz prawdziwa fortune za dom. I naprawde niewiele zabraklo, zeby ich niecny plan sie powiodl. Jednak na ich nieszczescie, na drodze stanela im Squaw Jen, zona Wodza Ricka Maynarda, a zarazem najodwazniejszy wojownik w calym plemieniu. Jen szybko wyczula, co sie swieci, i jak tylko zdala sobie sprawe, ze Southlands w tradycyjnej formie moze przestac istniec, w mgnieniu oka wziela w dlon dlugopis i zaczela z niego strzelac niczym z luku przeroznymi pismami do niezliczonych instytucji i urzedow z prosba o pomoc w walce z komercjalizacja jej ukochanego miejsca. Niespodziewanie samotna krucjata Jen przyniosla skutek duzo szybciej niz ona sama moglaby sie tego spodziewac. Urzad miasta zdecydowal przyznac Southlands wyjatkowy plan zagospodarowania terenu, wedle ktorego na kazdej posesji obok domu obowiazkowo musiala powstac rowniez odpowiednio do niego proporcjonalna stajnia. Dzieki temu, ci ktorzy jeszcze nie zdazyli zalapac sie na kupienie ziemi na starych zasadach, musieli albo przelknac te zabe i sprobowac zyc w aromacie konskiego lajna, albo obejsc sie smakiem i zawrocic swoje luksusowe auta z powrotem na polnoc. W konsekwencji, Southlands zamieszkuja dzis: Maynardowie i im podobni milosnicy czterech kopyt; bogacze, ktorzy z rumakami nie mieli nigdy nic wspolnego, ale w imie wygodnego zycia postanowili je polubic; oraz bogacze, ktorzy maja gdzies zarowno Maynardow jak i ich konie, a licza sie dla nich jedynie rozmiar basenu i ilosc sypialni pod najwiekszym w okolicy dachem. I tym sposobem, moimi sasiadami sa zarowno sympatyczni Vilvangowie czy usmiechniety dziadek Larry Emrick, jak i nigdy nie opuszczajacy swojej szarej twierdzy najwiekszy w Vancouver baron narkotykowy, czy najbogatsi w miescie Panstwo Aquilini. Mieszka tu tez Michael Greenburg, ktory niegdys wyprodukowal 'McGyver'a', pozniej poslubil Sharon Stone, a dzis wyrzuca gnoj spod pecin nowego ogiera swojej nowej zony Nikki. I tu pojawia sie ciekawa anegdotka: pochodzaca z RPA Nikki, zanim zostala Pania Greenburg, byla instruktorka pilates. Az ktoregos pieknego dnia przyszla do niej na zajecia Pani Stone...
Na szczescie Rick nigdy nie wyprodukowal 'McGyver'a', a Jen nigdy nie cwiczyla pilates, takze ich malzenstwo nie musialo byc wystawiane na podobne proby. Choc nie da sie ukryc, ze w rodzinie Maynardow, jak to u Indian, bywa wesolo! Oto i oni:

Wodz Rick i Manitou Wielka Bjula (w pisowni oryginalnej 'Beulah')

Rick i Bjula to para wlasciwie nierozlaczna. Czasem co prawda zdarza im sie odwrocic do siebie plecami, ale nawet wtedy patrza na swiat z tej samej perspektywy. Rick jest prawdziwym szefem plemienia, i to on pociaga tu za sznurki, zas Bjula to jego wyrocznia, szara eminencja rodziny, ktora ma na niego ogromny wplyw i prawdopodobnie pomaga mu w podejmowaniu wszystkich najwazniejszych decyzji. Pisze 'prawdopodobnie', poniewaz porozumiewaja sie oni kodem znanym tylko sobie, a brzmi on mniej wiecej tak:
http://www.youtube.com/watch?v=7XNlgwUNKjs&feature=related
Wodz Rick jest najwiekszym przyjacielem zwierzat, jakiego kiedykolwiek spotkalem. Budzi sie o 5 rano, karmi konie, wypuszcza kaczki, kury i gasiora, daje im ziarna, potem idzie na spacer z Soda, a na koniec serwuje lemoniade zakolegowanemu kolibrowi. A wczesniej, w srodku nocy, budzi sie na nieslyszalny wrecz ruch Wielkiej Bjuli i codziennie miedzy drugia a trzecia  wyprowadza ja do ogrodowej toalety. Wodz Rick od wielu juz lat jest weganinem, w zwiazku z czym w naszym tipi nie uswiadczysz zapachu smazonej ryby ani nie zbratasz sie z nim zjadajac wspolnie bizonie serce niczym Tanczacy z Wilkami z Wiatrem we Wlosach. I smiem twierdzic, ze moglby nasz biedny wodz zczeznac od tej swojej diety, gdyby nie 'pomocna' dlon jego wiernej squaw Jen. Jednak o tym pozniej. Bo teraz musze jeszcze wspomniec o najnowszym podarunku Wodza Ricka dla cierpiacej na dysplazje stawow w tylnych lapach Manitou Wielkiej Bjuli. Otoz na czternaste urodziny swojej wyroczni, Rick sprezentowal jej wozek oraz rampe, dzieki ktorym miala zapomniec o wypruwaniu z siebie flakow podczas wchodzenia na stopnie prowadzace do tipi. Jednak Wielka Bjula nie docenila tego drogocennego daru i zaledwie raz pozwolila sobie przymocowac wozek do tylka. Od tamtej pory, kiedy go widzi, natychmiast kladzie sie na ziemi i udaje martwa, podobnie jak to mial w zwyczaju slynny kot z Grochowa o imieniu Kit. Wodz Rick kocha Manitou Wielka Bjule miloscia bezgraniczna, jednak w jego sercu i umysle zawsze najwazniejsza byla jest i bedzie wspomniana juz Squaw Jen.



Squaw Jen

Slawa jej walecznosci, odwagi i nieustepliwosci wykracza daleko poza granice osady Southlands. W zyciu Squaw Jen nie ma miejsca na polsrodki, poblazanie czy na wywijanie sie od odpowiedzialnosci. Wyznaje ona jedna zasade w zyciu: 'Maszeruj albo gin', w zwiazku z czym wyjeci spod prawa oszusci, kombinatorzy i biale twarze o watpliwej reputacji trzymaja sie od niej z daleka. Niczym kibicow Lecha Poznan, 'kocha ja niewielu, wiekszosc nienawidzi, boja sie wszyscy'. Squaw Jen jest idealna przeciwwaga dla Wodza Ricka. Podczas gdy on jest opanowany, przewidujacy, konkretny i pelny milosierdzia, ona wybuchowoscia, krwiozerczoscia i nieokielznaniem moglaby obdzielic pol afrykanskiej dzungli. Jednak wszystkie te wojownicze cechy ujawnia jedynie na polu walki, zas w ramach plemienia jest cudownym, cieplym i rodzinnym czlowiekiem, oddana zona i wspaniala matka. Choc nie da sie ukryc, ze zarowno w relacjach ze swoimi trzema synami jak i czcigodnym mezem, czesto udaje sie do podstepu, zeby wszystko ukladalo sie tak jak to ona sobie tego zyczy. W konsekwencji biedny Wodz Rick nawet nie przypuszcza, jak bardzo codziennie jest robiony w trabe: otoz Squaw Jen potepia jego decyzje o byciu weganinem i gotujac strawe, codziennie przemyca mu w niej do zoladka jakies jaka, mleko czy ser, a na dodatek otwarcie sie do tego przyznaje mowiac, ze 'on sie w ogole nie zna na kuchni, i uwierzylby mi nawet, gdybym podala mu lososia, mowiac, ze to tofu' :-)

Lowca Jordan i Najglupszy Pies na Swiecie Soda

Tarahumara Polnocy. Najszybszy i najbardziej wytrwaly Indianin, jakiego kiedykolwiek stworzyla Matka Natura. Podobnie jak jego meksykanscy kuzyni z Barranca del Cobre, potrafi biec dzien i noc i nie uronic przy tym ani kropli potu. Jego przydomek wzial sie od tego, ze ze swoich wypraw nigdy nie wraca z pustymi rekami. W zeszlym tygodniu na przyklad biegl wzdluz ruchliwej Marine Drive, gdy nagle z mijajacego go tira  wypadl karton pikantnego kanadyjskiego sosu w malych buteleczkach, i poszybowal wprost w jego rece. Dzieki temu od szesciu dni cale plemie zionie ogniem niczym banda wawelskich smokow.  Innym razem wybral sie canoe ze swoim wiernym psem Soda w gore rzeki Fraser po swiateczne drzewko. Jednak kiedy doplyneli do celu, Jordan zdal sobie sprawe, ze zapomnial pily, na co przemoknieta i nieprzyzwyczjona do polnocno-amerykanskich mrozow Soda (w koncu to Owczarek Australijski) zalamala sie i zapragnela utopic swoje czarno-biale cielsko wraz z marzeniami o rozswietlonej choince i cieplym kominku. Wtem Jordan wypatrzyl na brzegu przepiekne, drewniane wioslo. Podplyneli blizej, a uradowana Soda wnet zapomniala o choinkowym rozczarowaniu, zlapala wioslo w zeby i nie wypuscila go az do chwili, gdy zablokowala sie z nim we framudze maynardowego siedliska. Gotowa byla tak stac, az znuzylby ja sen, jednak Jordan postanowil wydobyc z opresji swojego psiego druha i przekrecil wioslo do pionu. Koniec kocow, cala przygoda nie skonczyla sie jednak dla Sody dobrze, bowiem napierala na framuge z taka moca, ze, gdy Jordan przekrecil pagaj, ona wpadla do przedsionka z tak ogromnym impetem, ze nie zdolala wyhamowac przed szafka z butami, no i przywalila w nia niczym rozpedzony strus w skale. Wydarzenie to oszolomilo ja do tego stopnia, ze caly wieczor spedzila lezac w fotelu nie ruszajac sie ani o pol cala i patrzac z nostalgia w rozswietlona ogniem glebie kominka.



W tym miejscu pozwole sobie na dygresje, bo mowiac o strusiach, nie moge nie wspomniec o smiesznej przygodzie, jaka kiedys spotkala mnie i Laki Loka. Jechalismy na koniach nieopodal kurzej fermy Dziadka Jozka w Bialej pod Lodzia, gdy nagle, w srodku pola wyskakuje przed nami na droge facet i zaczyna krzyczec i machac rekami. Nie moglismy uslyszec nic z tego, co chcial nam przekazac w swoim spazmatycznym jazgocie, bo byl jeszcze dobry kawalek od nas, ale przejeci powaga sytuacji postanowilismy  zejsc z kobyl i zapytac go, o co mu chodzi. Na to facet podbiega do nas i caly czerwony mowi: 'Jezu, dzieki Panowie, zescie zeszli z tych koni. Ostatni raz jak dwoch takich jak wy tu przegalopowalo, to mnie prawie do bankructwa doprowadzili. Bo ja hodowca strusi jestem, tam moja ferma jest. No i widzicie, tamtej nocy padalo, taka ulewa byla, ze wody po kostki. Rano wychodze z domu, ide do tych strusi, a tu jedzie tych dwoch pa-tam pa-tam, gaaalopem, strusie przerazone zaczynaja biegac to w jedna to w druga. Ja krzycze: raz na strusie, raz na tych co na koniach, a na to te konie coraz szybciej i te strusie coraz szybciej.  No i jak tamci sie zblizyli, to strusie przerazone glowa w piasek. Tylko widzicie, tak jak mowilem, piasku nie bylo tylko woda byla, wszystko zalane. No i mi sie, kurwa, trzy czwarte stada utopilo! Do tej pory splacam te topielce ptasie cholerne. Dzieki Panowie, tylko prosze nie galopujcie.'  I odszedl tam skad przyszedl ten hodowca strusi, ktorego juz nigdy pozniej nie spotkalem. A my na nasze konie wsiedlismy na nowo dopiero kiedy zniknal nam z pola widzenia ostatni wielki puchaty kuper z Antypodow...

Oprocz Wodza Ricka, Manitou Wielkiej Bjuli, Squaw Jen, Lowcy Jordana i Sody, do klanu Maynardow naleza jeszcze kaczka Charlie (choc ona po malu sprzeciwia sie adopcji i z kazdym dniem blizej jej do kurnika niz do naszego betonowego tipi) oraz dwaj synowie Ricka i Jen. Jednak zarowno Telf jak i Tik opuscili juz plemienne gniazdo: Telf zdradzil indianskie idealy, przeszedl na strone bladych twarzy i zajmuje sie wysiedlaniem Czerwonoskorych i handlem ich siedliskami, zas Tik juz wiele miesiecy temu wyruszyl na Wschod walczyc z Irokezami. I tylko od czasu do czasu przysyla nam telegramy relacjonujac, jak postepuja dzialania wojenne. Ja jednak podejrzewam, ze Irokezi to byl tylko pretekst, a tak naprawde Tik rozkochal sie w wodzie ognistej i pieknych niewiastach z East Coast i to dlatego wcale mu sie do domu nie spieszy...

Pozdrawiam Was, Drogie Dzieci! HO HO HO
Sw. Majki Majk ;-)



   







      

piątek, 3 grudnia 2010

Mo-vember

Dzis drugi dzien grudnia. A to znaczy, ze przedwczoraj skonczyl sie listopad - tutejszy November. Sprytni Canuksi, znani ze swojego uwielbienia do zabaw slowem (zapewne odziedziczonego po brytyjskich pradziadach), a zarazem szukajacy kazdej okazji by nie myslec o chlodnym, jesiennym deszczu, nie proznowali i jakis czas temu stworzyli termin 'mo-vember'. Twor ten pochodzacy od zbitki dwoch slow: november i mo, slangowego okreslenia moustach'u, czyli naszego swojskiego wasa, to dosc swieza inicjatywa charytatywna polegajaca na wspieraniu mezczyzn chorych na raka prostaty poprzez...zapuszczanie wasa! I tak, wszyscy ci, ktorzy decyduja sie na wziecie udzialu w tej ogolnokrajowej akcji, 31 pazdziernika gola sie na gladko, po to by przez caly nadchodzacy miesiac nie ukrocic swojego symbolu meskosci ani o milimetr. 'Mo-vember' jest tu widoczny doslownie wszedzie: mowi sie o nim w telewizji, pisze w internecie, zas wieczorami dyskutuje sie o nim przy kominku. A przechadzajac sie po ulicach Vancouver, mozna spotkac wszelkie mozliwe typy wasow: od cieniutkich i szalonych, w stylu Salvador'a Dali, przez grube i pelne, ktorych nie powstydzilby sie sam Nietzsche, po dumne i nieco psychodeliczne a la Fank Zappa. Zapuszczaja je wszyscy: skauci, studenci, budowlancy, profesorowie, a przede wszystkim, policjanci i kowboje!



Oprocz nie golenia sie, kanadyjski listopad kojarzy mi sie jeszcze z dwiema rzeczami: przede wszystkim z najwiekszymi mrozami, jakich dotad doswiadczylem o tej porze roku (przez caly poprzedni tydzien termometry rzadko kiedy wskazywaly temperature wyzsza niz -10 stopni Celsjusza), no i z bieganiem. A to dlatego, ze teoretycznie jogging jest ostatnia rzecza, o ktorej powinno sie myslec przy ulewnych i zimnych deszczach (pierwsza polowa miesiaca), czy snieznych zawiejach (dwa nastepne tygodnie). Jednak tutaj ludzie zyja sportem, za nic sobie maja wszelkie przeciwnosci, i po prostu robia swoje. Jeszcze na poczatku wydawalo mi sie, ze moje przebiezki o 7 rano po kostki w sniezno-deszczowej brei byly oznaka jakiegos wyjatkowego, slowianskiego hartu ducha, jednak szybko przekonalem sie, ze Kanadyjczycy nie dosc, ze maja was, to maja jeszcze jaja, i zarowno faceci jak i kobiety (no dobra, one nie maja ani wasa ani jaj, ale w zacietosci nie ustepuja nam ani o krok!) traktuja poranny trening bardzo powaznie i sa w tym cholernie konsekwentni.

Zima w Southlands

Co te trzy elementy maja ze soba wspolnego? Ano to, ze pewnego pieknego dnia wszytkie naraz spotkaly sie w jednym miejscu - a stalo sie to w 21 dniu zycia mojego wasa, kiedy to wybral sie on na tradycyjny bieg Classic Fall Run. Jest to ostatni w sezonie wazny wyscig, na ktory zjezdzaja sie milosnicy przebierania nogami z calego stanu British Columbia. Ten tegoroczny byl wyjatkowy. A to dlatego, ze odbywal sie przy tak wielkim mrozie, ze biegaczom wasy deba stawaly i za nic nie chcialy lezec spokojnie nucac sobie pod nosem jakas mila melodie. Uczestnicy mieli do wyboru trzy dystanse: 5 kilometrow, 10 i polmaraton. Wspolnie z malzenstwem Vilvangow - sasiadow z ulicy Blenheim, wybralismy najdluzszy dystans i byl to wybor najlepszy z mozliwych, bowiem po poczatkowych kilku kilometrach, na ktorych od mrozu az nam trzeszczaly kosci, szybko zlapalismy rozgrzewajacy rytm, ktory poniosl cala nasza trojke az do mety. Jednak zanim kazde z nas przekroczylo magiczna granice 21 kilometrow z hakiem, musielismy sie niezle napocic. Ja do 17 kilometra bieglem spokojnie (przez wiekszosc czasu pilnujac przy tym rytmu ladniejszej polowy panstwa Vilvang), jednak wtedy zobaczylem zblizajaca sie z naprzeciwka postac Jordana, ktory, jak sie pozniej okazalo, juz przebiegl swoj dystans i postanowil wrocic dodac mi otuchy na ostatnim odcinku trasy. Jeszcze wtedy czulem sie jak mlody Bog i mialem wizje siebie jako Forresta Gumpa mogacego biec tak sobie radosnie do konca swiata i jeszcze dalej. Wszystko sie zmienilo, kiedy Jordan stwierdzil, ze widac po mnie, ze mam jeszcze mnostwo sily i 'zebym biegl za nim'. Tak tez zrobilem i...o malo sie przez to nie wykonczylem.




Ten przeklety gnojek narzucil takie tempo, ze pluca mialem w gardle, a serce przepompowalo mi chyba z cysterne krwii. Jednak nie ma tego zlego co by na dobre nie wyszlo, bo dzieki niemu, nie dosc, ze przebieglem swoj najszybszy kilometr w zyciu na dlugim dystansie (3 minuty 20 sekund pomiedzy 18 a 19 slupkiem), to jeszcze caly wyscig ukonczylem w czasie 1:45:01! Co wiecej, mialem jeszcze sile, zeby skopiowac numer Jordana i wrocic najpierw po Margot, ktora ostatecznie dobiegla siedem minut po mnie (rewelacyjny wynik, w koncu babka ma 49 lat), a pozniej po Jima, ktory co prawda kiedys byl zawodnikiem wrestlingu (mial ksywe Jim 'The Greek'), ale niewiele mu zostalo z dawnej kondycji, i ostatecznie doczlapal zziajany do mety po 2 godzinach i 9 minutach ciaglego biegu.




Dzis wspominam udzial w Fall Classic jako jedna z moich najwspanialszych tutejszych przygod, ale niestety jedna rzecz z nim zwiazana od kilku dni spedza mi sen z powiek: zgodnie z zasadami 'mo-vember', z poczatkiem grudnia twoj was musi isc pod noz, inaczej cala miesieczna zabawa sie nie liczy. Tym samym, wraz z nim, strace wspaniale aerodynamiczne wlasciwosci, ktore sprawily, ze do predkosci wiatru brakowalo mi juz naprawde niewiele...

Hugs,
Moustache Miki