wtorek, 14 sierpnia 2012

Power is Back!

Całkiem niedawno, przy okazji rozmowy z moim serdecznym kumplem Mike'm, zdałem sobie sprawę, że dotknął mnie muzyczny kryzys. Tak sobie rozmawialiśmy o tym, co ciekawego ostatnio słyszeliśmy i czy jakieś brzmienie wprawiło nasze serca w szybszy rytm. I zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę ostatnimi artystami, którzy mną potrząsnęli (dosłownie!) byli chłopaki z The Black Keys i ich płyta marzeń - Brothers. Ale to było niemal dwa lata temu, za to od tamtej pory postępowała na moim małym muzycznym ganeczku smutna posucha. Oczywiście pojawiały się w międzyczasie perełki, które sprawiały, że na chwilę miałem nadzieję na ponowne osiągnięcie ponaddźwiękowego uniesienia, jednak kolejne drobne fascynacje szybko ginęły gdzieś w gąszczu nut już rozpoznanych i szczerze ukochanych. Do wczoraj.
A właściwie do przeczytania sprawozdania z nowojorskiej eskapady jedynego na świecie skate'o-weterynarza-hardcorowca, a prywatnie mojego brata Filcia. Sprawozdaniu towarzyszył krótki filmik wideo z koncertu tajemniczego bluesmana o mocodajnym pseudonimie. Michael Powers - bo o nim mowa - rozłożył mnie na łopatki. Totalnie. To co wyprawia ten facet ze swoim głosem, jak nieprawdopodobnie emanuje ładunkiem emocji, jak lagodnie skłania swój instrument do wydawania z siebie potężnych jęków, to po prostu muzyczna magia w czystej postaci. Powers to szlachetna mikstura niczym połączenie Jimmiego Hendrix'a z dawką Muddy'ego Watersa i jeszcze czymś, czego do tej pory nie znałem, a poznawac chcę wciąż bardziej i bardziej. Nie moge przestać go słuchać. I nawet nie chcę, nawet po przesłuchaniu "Graffiti" po raz setny...