środa, 24 listopada 2010

Good friend we've had, good friend we've lost

I odjechal w sina dal moj kompan i druh kanadyjskiej wyprawy Mike Garrett. Po prostu zapakowal swoja wielka walizke wypelniona dolarami do luku bagazowego autokaru Greyhound, zerknal obojetnie po raz ostatni na Vancouver - miasto, w ktorym nie spelniaja sie marzenia, i ruszyl samotnie w strone Rocky Mountains. Dostojny Szary Ogar parsknal, z rury wydechowej buchnela mu chmura czarnego dymu, tloki szybko rozhustaly sie na dobre, i juz mogl wygramolic sie z autbusowej zatoki i powiezc Mike'a ku kolejnej przygodzie.

Spedzilismy razem prawie trzy miesiace - niewykle owocny to czas, pelen wspanialych chwil, ale i licznych rozterek. Nigdy nie zapomne rozmow, ktore odbywalismy wyrywajac chwasty, droczac sie z gasiorem, wyrzucajac gnoj, czy po prostu jezdzac na rowerach po okolicy.
Co prawda niby znalem Mike'a od czasow liceum, ale tak naprawde poznalem go dopiero teraz, i dzis musze powiedziec, ze niezwykly to czlowiek. Mimo ze bardzo roznimy sie temperamentami, mamy inne pasje, i w ogole troche inaczej patrzymy na swiat, polaczyla nas jedna bardzo wazna cecha - dazenie do kompromisu. Niewielu spotyka sie ludzi, ktorzy maja w sobie tak niewielkie poklady, nazwijmy to, 'fundamentalnej agresji', dzieki czemu przez caly ten czas, gdy wspolnie okupowalismy siedlisko Maynardow, nie doszlo miedzy nami (miedzy nami a nimi z reszta tez) do ani jednej sytuacji, ktora nioslaby za soba chociaz cien konfliktu. Zaimponowal mi w nim rowniez totalny brak lizusostwa - i tak, podczas gdy ja, slynny klakier, czesto mowie ludziom to, co chca uslyszec, on to olewa, i wali prawde miedzy oczy. A najczesciej po prostu nie mowi nic. W ogole Mike to taki wspolczesny interaktywny filozof, ktory swoja samotnie zamienil na facebook'a, a uczniow spisujacych jego mysli przegnal i zastapil internetowym blogiem: michalsarniak.blogspot.com. Z jednej strony bedzie mi brakowalo naszych dywagacji o mozliwosci (a wlasciwie jej braku) zycia w dwoch miejscach naraz, prowadzonej przez niego szkoly latania Charliego, robienia w konia Sody, dorzucania sodastu* koniom, wielogodzinnych potyczek w pingla, pysznych nalesnikow i wielu innych niezapomnianych momentow. Z drugiej jednak, wierze, ze jego ruch z powrotem na Wschod wcale nie jest krokiem wstecz, a wrecz przeciwnie, moze sie okazac prawdziwa katapulta, ktora wyniesie go wyzej, niz on sam jest sie w stanie spodziewac, i dzieki ktorej zda sobie sprawe, czego chce od zycia, a przede wszystkim, czego zycie chce od niego.

Tego Ci wlasnie zycze Mike, zebys, dokadkolwiek Cie nie zawieje ten polnocno-amerykanski wiatr, odnalazl tam siebie, i zebys byl szczesliwy ze swiatem i z samym soba! Zycze Ci, zebys uzyskal spelnienie i wrocil tu kiedys i zrobil wszystko to, co tak bardzo chciales zrobic, a co, z roznych przyczyn, nie bylo Ci dane...

Usciski i...a niech tam...buziaki ;-)


    * z ang. sawdust, odnosnie trocin, ktore codziennie podsypywalismy przy pomocy taczki i widel pod pasibrzuchy Guinessa, TJ-a, Amadeusa i tego czwartego brazowego z krotkimi uszami, ktorego imienia chyba nigdy nie zapamietam.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Bezwzglednosc w Seattle

 

Seattle zawsze bylo dla mnie miejscem mitycznym. W przeciwienstwie do pokolenia moich rodzicow, ktorzy snili o Paryzu spod piora Cortazara czy Rzymie widzianym katem oka Pasoliniego, ja mialem swoje Seattle, magiczna wyspe bujajaca sie swobodnie na falach Pacyfiku w rytm glosu Eddiego Veddera. To wlasnie wokalista Pearl Jam, o ktorym zazartowalem kiedys w rozmowie z kolezanka, ze jest jedynym facetem na swiecie, dla ktorego moglbym zmienic orientacje, sprawil, ze kiedy moi koledzy z podstawowki blagali swoje mamy o wyjazd do Disneylandu, ja zbieralem na bilet na zachodnie wybrzeze. Nie spodziewalem sie wtedy jednak, ze skarbonka okaze sie taka swinia i wypelni sie dopiero po uplywie prawie dwudziestu lat.Ale dzis nie zaluje, ze zamiast odwiedzin u Kaczora Donalda i zdjecia z psem Pluto trafila mi sie, spozniona bo spozniona, ale jakze wyczekiwana eskapada do stolicy Washington State.


Jeszcze w drodze zastanawialem sie, czy uda mi sie chociaz powachac slynny grunge'owy klimat miasta z poczatku lat 90', o ktorym tyle w zyciu czytalem i slyszalem. Bylem ciekaw, czy dalej gra sie tam garazowego rocka, czy rzeczywiscie po ulicach chodza sami odlotowcy, i czy naprawde co krok doslownie potykasz sie o schodki knajp z lokalna muzyka na zywo. Niemniej jednak, od poczatku mialem swiadomosc, ze dwa dni, ktore mialem tam spedzic, nie wystarcza, zeby poznac dusze miasta, postanowilem wiec wyluzowac i potraktowac te wizyte jako przystawke, rekonesans przed prawdziwym desantem za jakis czas.



Seattle przywitalo nas (mnie, Mike'a i znajoma pare polskich Kanadyjczykow) zgodnie z jesienna prognoza, ktorej nie powstydzilby sie sam Jarek Kret - mzawka i mgla, ktora osadzila sie na polowie wysokosci biurowcow w Downtown. W tym przypadku uzycie terminu 'drapacze chmur' nie mialoby sensu, bo chmur w ogole nie bylo widac, a jesli juz ktos kogos drapal, to na pewno mgla drapacze, a nie drapacze mgle! Mozna by sie uprzec, pobawic slowami i stworzyc termin 'drapacze mgiel', ale czy to nie brzmialoby durnie?!


Seattle to dwa swiaty na niewielkiej przestrzeni, rozniace sie od siebie wlasciwie wszystkim, a odgrodzone od siebie jedynie dziesieciopasmowa autostrada - pierwszy to bezwzgledny kapitalizm w najczystszej formie, a drugi wrecz przeciwnie, to taki amerykanski skansen, z malymi sklepikami, restauracyjkami, gdzie wlasciciel zna klientow z imienia, starymi kinami i kregielniami. Tak jakby amerykanski Wujek Sam upchnal niebo i pieklo w jednym miejscu, bo w czyscu zabraklo mu miejsca na basen. A porownanie to nie jest takim znowu naduzyciem, bo to co pelne zlej energii kumuluje sie na dole (Downtown), a gora (Capitol Hill) reprezentuje to co w Seattle najlepsze!

Do tej pory myslalem, ze pojecie 'globalizmu' mnie nie dotyczy. Oczywiscie, mialem swiadomosc, ze swiat sie uniformizuje, ze McDonald'y wszedzie sa rownie zolto-czerwone, ze Coca Cola ma ten sam narkotyczno slodki posmak w najodleglejszych zakatkach globu, a ligol juz ostatecznie przegral batalie o miano najbardziej rozchwytywanego jablka na rzecz swojego i-kuzyna z Cupertino. Jednak wciaz wydawalo mi sie, ze mozna byc ponad tym szalonym kapitalistycznym wyscigiem. Dopiero kiedy zobaczylem, ze nawet w Seattle, bastionie buntu, miejscu, ktore przezylo w 1999 roku jedna z najbardziej brutalnie stlumionych antyglobalistycznych demonstracji w historii, ze nawet tu H&M jest wiodaca marka odziezowa, 'tutejsze' Vansy tez sa robione w Chinach, a centrum handlowe Macy's nie rozni sie wlasciwie niczym od hiszpanskiego Corte Ingles czy naszej Arkadii, zrozumialem, ze pewnie juz tylko ostatnie lemkowskie wioski moga dawac nadzieje na odciecie sie od calego tego wariactwa. Lemkowskie wioski i...Capitol Hill!


Do Capitol Hill doprowadzila nas informacja mowiaca o tym, ze na tamtejszym Broadway'u znajduje sie kregielnia nalezaca do, nomen omen, Eddiego Veddera. Zeby dotrzec tam z Downtown, trzeba wspiac sie jedna z dwoch stromych jak stok narciarski ulic: Pike lub Pine Street, minac dziadka-kloszarda z tranzystorowym radiem przy uchu, nie patrzec w oczy groznie wygladajacemu Murzynowi na przystanku autobusowym, i wreszcie zapytac jakiegos lokalsa o 'Garage'. Tak wlasnie nazywa sie kregielnia, w ktorej przegralismy z Mik'em chyba ze dwie godziny, i ktora, jak sie okazalo, wcale nie nalezala do mojego mlodzienczego idola. Barman powiedzial mi, ze to najgoretsza plotka w calym Seattle, i ze nie wiadomo, kto ja rozpuscil, ale, ze dobrze zrobil, bo ma dzieki temu przynajniej tysiac nowych klientow... On sie cieszyl, ja mniej - rowniez dlatego, ze po dziewieciu zacietych partiach w kregle czulem, jakbym zamiast lewego uda mial wielki kamien, a moj prawy lokiec zdawal sie wypasc z zawiasow i krzyczal blagalnie o naoliwienie. Nie wiem, czy ktos go uslyszal, ale faktem jest, ze juz nastepnego dnia lokcio-modlitwa sie spelnila. Po nocy spedzonej na obrzezach u Phoebe i Billa, znajomych poznanych niegdys w Berlinie, rankiem wrocilismy do miasta i zapuscilismy sie w gorna czesc Pine Street, gdzie zupelnie niechcacy odkrylismy miejsce, w ktorym zjadlem jedna z najwspanialszych rzeczy w moim zyciu - olio di oliva ice-cream. Mamo, wybacz ale ta delicja przebila nawet Twoj slynny makaron z parowka ;-) Kazdy liz, kazdy kes tych wyjatkowych lodow laczyl sie z poczuciem euforii tak wielkim, ze czulem sie niczym jezdziec przemierzajacy andaluzyjskie gaje oliwne na grzbiecie polarnego niedzwiedzia. Druga kulka - o smaku pumpkin pie - spowodowala, ze wrocilem do stanu normalnosci, a moj niedzwiedz zniknal rownie szybko jak sie pojawil... To w ogole byl dzien prawdziwego obzarstwa, bo przed lodami wpadlismy na wysmienite tajskie noodle przygotowane przez sympatycznego kucharza z Peru, a chwile pozniej dwudziestoparoletnia kopia Tracy Chapman imieniem Norah zaserwowala nam w swojej przytulnej nalesnikarni crepes z przysmakiem prosto z Buenos Aires, najpyszniejszym karmelem na swiecie - dulce de leche. A zeby bylo jeszcze milej Norah udekorowala nasze desery bita smietana z syfonu oraz soczystymi truskawami, po czym opowiedziala nam historie, jak to studiowala w Montrealu filmoznawstwo i na jednym z kursow obejrzala chyba wszystkie filmy...Wajdy i Kutza. Na koniec wyznala nam, ze jej najwiekszym marzeniem jest podroz do...Niemiec, po czym pozegnala nas serdecznie szczerzac wielkie biale zeby, na co my obiecalismy jej, ze na pewno jeszcze kiedys do niej zajrzymy. Podczas pobytu w Seattle zaliczylismy jeszcze oryginalny, leczniczy hinduski tchai, oryginalnego choc nieszczegolnie leczniczego miejscowego portera o hebanowym kolorze, i deske serow za pietnascie baksow, w ktorej sklad wchodzilo glownie pokrojone w plasterki jablko udekorowane kilkoma kawalkami jakiegos nieszczegolnie smacznego smierdziucha prosto z Walmart'u. Wspanialym ukoronowaniem tej naszej Wielkiej Amerykanskiej Wyzerki byl sobotni poranny targ Farmers Market odbywajacy sie w starej dzielnicy portowej.



Miejsce to slynie glownie z ekipy rybakow, ktorzy co ranek sprzedaja tu dopiero co zlowione, ogromne tunczyki, lososie, i kraby o nogach tak dlugich, ze smiem twierdzic, ze na pewno nie maja sobie rownych w podwodnych mityngach lekkoatletycznych. Jednak slawa rybakow nie bierze sie z wyjatkowych zdolnosci sportowych ich 'podopiecznych', ale z tego, ze sprzedajac swoj towar robia niezly show: na poczatku niby nic, pokrzykuja tylko zachwalajac swoj towar, by po chwili zaczac spiewac swoja rubaszna piesn, ktorej towarzyszy...rzucanie kilkudziesieciocentymetrowymi rybami z jednego stoiska do drugiego. Oszolomieni turysci musza naprawde uwazac, zeby nie dostac w cymbal jakas nisko lecaca makrela czy inna monstrualnych rozmiarow sardyna! Ale targ przy Pike&First to takze znakomita wloska kawa, dyniowe muffiny prosto z pieca, oliwa z oliwek w dziesieciu smakach, mikroskopijne winiarnie, swieze sery, owoce, wysmienite, gorace bagietki, pierwszy na swiecie Starbucks oraz uroczy grajkowie i artysci uliczni robiacy sztuki iscie cyrkowe. Mi najbardziej spodobal sie numer goscia, ktory krecac trzema hula-hop naraz, skakal na jednej nodze i gral na gitarze fajny blue-grass, po czym te sama gitare postawil sobie na glowie i robiac wszystko to co wczesniej dolozyl jeszcze harmonijke i grzechotki. Czad!

W calym tym gastronomicznym zamieszaniu zupelnie zapomnialem, ze przyjechalem do Seattle zalapac sie na grunge'owy klimat, ktory zawsze byl tak bliski mojej niespokojnej duszy ;-) I wtedy, z czekoladowym (wysmienitym!) ciastkiem w jednej dloni i aromatyczna kawa prosto ze starodawnego ekspresu w drugiej, nagle zdalem sobie sprawe, ze prawdziwego grunge'u juz nie ma, a jedyni grunge'owcy, ktorych mozna tu spotkac to zagubione niedobitki z Europy srodkowo-wschodniej, spoznione o ponad dekade na wyjatkowy muzyczny spektakl, ktory skonczyl sie wraz z odejsciem  Kurta Cobaina czy Layne Styley'a...    



 

czwartek, 4 listopada 2010

Rozliczenie z Matka Lwica

Kiedy wyjezdzalem z Polski, mialem swiadomosc, ze na wlasne zyczenie pozbawiam sie cieplej posadki, na ktorej pewnie moglbym przebumelowac do czterdziestki albo i dluzej. Wiedzialem, ze trudno bedzie mi znalezc prace rownie pewna i wygodna. Jednak czulem tez, ze bycie przydupasem swojego szefa to nie bylo to, co chcialbym w zyciu robic. Oczywiscie, kolacje w najlepszych knajpach, podroze po Europie i ambasadowe rauty z cala pewnoscia nalezaly do przyjemnosci, jednak w pewnym momencie zadalem sobie pytanie, czy ja tak naprawde sie w tym realizuje, czy usmiechanie sie do podstarzalych hrabin i spelnianie najbardziej wydumanych kaprysow mojego pryncypala jakkolwiek mnie wzbogaca. Pewnie do pewnego momentu tak bylo, ale przyszedl dzien, kiedy poczulem, ze praca przestala mnie cieszyc, ze niczego wiecej nie moge sie w niej nauczyc (a jesli juz to predzej czegos zlego niz dobrego), i ze jesli nie postawie na siebie samego, to moge skonczyc jako wieczny 'cien' czlowieka, z ktorym, mimo wszystko, chyba jednak nie chcialbym spedzic reszty zycia ;-) Mysle, ze odszedlem w dobrym momencie, dzieki czemu dzis przyjemne wspomnienia o mocy butelki najlepszego Cremanta z naszej magicznej piwniczki zdecydowanie dominuja nad tymi smutnymi spod herbu luksemburskiego lwa o przekrwionych oczach i oddechu pamietajacym smak przedwczorajszej kawy. Przez trzy lata, ktore przepracowalem dla ksiezakow z pogranicza niemiecko-francuskiego, udalo nam sie stworzyc, wraz ze Szwedem zydowskiego pochodzenia Thomasem, przyszywanym dzieckiem bulgarskiej ligi samurajow Katarina i libanska dziewica orleanska Mirlena, wyjatkowy pracowniczy team. Ta miedzynarodowa i wielozadaniowa mieszanka to zapewne najpiekniejszy suwenir, jaki pozostal mi z tego okresu, a zarazem ludzie, ktorzy zaserwowali mi bezcenna szkole poruszania sie w swiecie doroslych. To przy nich z beztroskiego, przekornego studenciaka zmienilem sie w troche mniej przekornego cwiercwiekowca, ktory moze jeszcze nie wie, czego chce, za to wie, czego na pewno nie chce.
Nie chce zycia latwego i bezrefleksyjnego. Nie chce, zeby ktokolwiek cierpial muszac znosic moje kaprysy. Nie chce, zeby z nic nierobienia, moja codziennoscia zawladnela nuda. Nie chce nigdy pomylic dobrobytu z przesytem. I wreszcie, nie chce, zeby w moim zyciu forma kiedykolwiek wziela gora nad trescia...
Wiem juz, ze zeby tak sie stalo, musze isc swoja droga i chocby ta droga byl row wydrazony przez kanadyjski szpadel, to musze sie jej trzymac, usmiechac sie do swiata i liczyc na to, ze i on bedzie sie usmiechal do mnie.

środa, 3 listopada 2010

Amazonki znad Fraser River

Stajnia to zupelnie wyjatkowe miejsce. Przede wszystkim dlatego, ze w tym rzadzacym sie swoimi prawami mikroswiecie prym wioda kobiety - kobiety jezdza, kobiety opiekuja sie konmi, karmia je i czesto nie widza swiata ponad klebami swoich czterokopytnych pupili. Stajnia to tez miejsce, w ktorym te same kobiety przechodza dziwna transformacje, a mianowicie male, rozwydrzone dziewczynki zamieniaja sie tu w odpowiedzialne mlode damy, a czterdziesto- i piecdziesieciolatki wrecz przeciwnie, zachowuja sie jakby cofnely sie w rozwoju o przynajmniej o kilka dekad. Podczas gdy corki czesto po raz pierwszy spotykaja sie tu z poczuciem obowiazku i odpowiedzialnosci za druga zywa istote, czyszcza i dogladaja swoich pony-horse'ow, ich matki licytuja sie miedzy soba, ktora kupila lepszy czaprak, ktora wlasnie zaplacila wiecej za fryzjera (usluga: uplecenie ogona w warkocz i podciecie grzywy na irokeza), albo tez ktorej kon ma wieksze...kopyta. Ostatnio bylem swiadkiem, jak dwie babki w srednim wieku zaczely od klotni, bo jedna upierala sie, ze jej ogier nosi 6-calowe podkowy, a druga szydzila, ze obok takich to on nawet nie stal, a skonczyly na tym, ze ta od ogiera nastepnego dnia wyniosla sie razem ze swoim rumakiem i wszystkimi swoimi konskimi zabawkami do klubu jezdzieckiego po drugiej stronie ulicy...
Tak, nie wiedziec czemu, jazda konna to sport (styl zycia?) zdominowany przez plec piekna (i zlosliwa jak cholera!). Doszlo do tego, ze od kiedy w Southlands, dzielnicy w ktorej mieszkam, i w ktorej na 100 domow przypada 400 koni, wyladowalem ja a nastepnie pewien meksykanin imieniem Raul, kobiety zaczely zartowac, ze lokalna meska populacja zanotowala dwustuprocentowy wzrost. Kiedys zapytalem pewna znajoma, dlaczego tak jest, odpowiedziala, ze faceci koni sie po prostu boja, po czym dziarsko odjechala na swoim ogromnym - przynajmniej poltonowym - karym stalionie kontrolujac kazdy jego ruch. Jesli swojego meza trzyma za morde tak krotko jak to biedne konisko, to wspolczuje biedakowi...
A jesli by tak bylo i rumak bylby lustrzanym odbiciem meza swojej wlascicielki, jak myslicie, kim bylby wybranek tej pani? Ja obstawiam niskiego tluscioszka w szelkach, marzacego o dalekiej podrozy ;-)