piątek, 15 lipca 2011

Superkasjer

Supermarkety mnie nie lubią. Za każdym razem, gdy miejski tryb życia zmusza mnie do zrobienia zakupów w Carrefourze, spotykają mnie same kłopoty. Po każdej takiej wizycie mowie sobie, że to był ostatni raz, i że wolę głodować niż użerać się z wściekłymi kasjerkami, ich wadliwymi kasami fiskalnymi i w ogóle całym tym labiryntem półek, regałów, wielkich lodówek i innych chłodziarko-zamrażarek. Ale oczywiście nigdy nie udaje mi się długo wytrzymać w tym postanowieniu, i za każdym razem wpadam w tę sama pułapkę niczym mysz w kocie pazury. Jakiś czas temu jechaliśmy z Maddaleną w góry, a ja cieszyłem się, że udało mi się wyrwać wcześniej z pracy, i że wykorzystam zaoszczędzony czas na zrobienie szybkich zakupów. Na Dworzec Centralny dostałem się prosto z hotelu Westin, gdzie uczestniczyłem w forum dotyczącym...outsourcingu w Polsce. Gdyby ktoś nie wiedział, outsourcing to bardzo znacząca ostatnio gałąź światowego biznesu polegająca na zrzucaniu przez jedne firmy części odpowiedzialności na inne firmy. Z tego, co mówili zaproszeni goście - w tym minister Boni - rozwiązanie to ma same pozytywne skutki. Oczywiście z perspektywy ekonomii. Wielkie korporacje (jasna sprawa, że nie tylko one, ale to one czerpią z takiego rozwiązania największe korzyści) nie muszą bowiem robić tego, na czym się nie znają i dają zarobić innym - mniejszym i wyspecjalizowanym. Dzięki temu wszyscy są szczęśliwi: jedni oszczędzają, drudzy zarabiają i każdy notuje zyski. Rzeczywiście wydaje się, że z biznesowego punktu widzenia to wielki skok do przodu, jednak w moim odczuciu z czysto ludzkiej perspektywy jest to kolejny ‘niewidzialny’ krok wstecz, prowadzący do otępienia rodzaju ludzkiego i jeszcze większego ograniczenia konkretnych zawodów. Obawiam się, że jak tak dalej pójdzie to wkrótce analityk nie będzie potrafił mówić, negocjator pisać, a kierowca chodzić. Po prostu nie będą im te umiejętności do niczego potrzebne. Oj, myślę, że jeszcze zatęsknimy za ludzką wszechstronnością. Przypomną nam się światłe umysły dziś jeszcze obecne, ale niewykluczone, że juz wkrótce wymarłe...
Ale wracając do kwestii supermarketowej, pamiętam, że kiedy szedłem wzdłuż Al. Jana Pawła II, moje myśli szybko wyoutsource’owały się ze świata wielkiego biznesu i przeniosły się na grunt zdecydowanie bardziej przyjazny - zacząłem zastanawiać się, co pysznego kupię w delikatesach-gigant na poziomie -1 Złotych Tarasów. Lista zakupów była prosta: obowiązkowe grejpfruty dla Bogumiła - spragnionego cytrusów beskidzkiego trapera, którego mieliśmy odwiedzić, plus wszystko to, co jeszcze wpadnie mi w ręce. Stosunkowo szybko udało mi się przedrzeć przez zastępy buszujących po sklepach modnych lasek i rzesze eleganckich gogusiów, i już byłem na ruchomych schodach prowadzących wprost do karego fura. Początek był łatwy - szybko znalazłem grejpfruty, dorzuciłem im do towarzystwa dwie pomarańcze, doszła jeszcze oliwa, ściółkowe jajka, płatki owsiane i parę innych frykasów. Koszyk szybko napęczniał, ruszyłem więc w stronę kas i spokojnie zająłem miejsce w kolejce. Tym spokojniej, że do odjazdu naszego Inter Regio WOŚP do Rzeszowa (my mieliśmy wysiąść w Bochni) zostało jeszcze dobre pół godziny. I kiedy wydawało się, że wszystko pójdzie jak z płatka, zaczęła działać moja supermarketowa klątwa. Przede mną stały ledwie trzy osoby, każda raptem z kilkoma produktami w koszyku, miałem zapasu na 20 minut, a i tak skończyło się tym, że odszedłem od kasy z kwitkiem. A właściwie to z kwitkiem i z winem, bo za nie udało mi się zapłacić wcześniej, jeszcze - jak to się mówi - na sklepie.
Pierwsza była młoda dziewczyna kupująca czteropak ‘Redds’a’. Pani kasjerka wiele razy przeturlała kolorowy pakunek po czytniku kodów, ale ten chyba nie lubił słodkiego piwa, bo za nic nie chciał dać się przekonać do ‘wbicia’ towaru na kasę. Zrezygnowana czekaniem dziewczyna nie zastanawiała się dłużej, tylko poszła wymienić ‘Redds’a’ na ‘Żywca’. Cała operacja zajęła dobre 5 minut. Ale zachowywałem spokój, bo na zegarku była 17.50, a pociąg odchodził o 18.13. Spoko - pomyślałem - i przyglądałem się dalszemu biegowi wypadków. Następny był na oko trzydziestoletni chłopak z brzuszkiem. Na taśmę wyłożył 6 tanich piw, pakunek kiełbasy, musztardę i paczkę prezerwatyw. Pewne było, że idzie na randkę, trudno zaś było się domyślić, że trud jego miłosnych podchodów rozpocznie się jeszcze w podziemiach słynnego centrum handlowego. Początkowo wszystko grało - czytnik nie robił żadnych numerów, tanie piwo nie eksplodowało, kiełbasa nie wyskoczyła z torebki, słoik z musztardą nie spadł na podłogę, a kapturki grzecznie unimilały życie całej reszcie. Gdy chłopak w myślach już przyrządzał swojej wybrance kolację marzeń, z marzycielskiego nastroju wyrwał go pisk fiskalnej kasy. Okazało się, że skończył się w niej papier, a założenie nowej rolki to nie było coś, co przychodziło pani kasjerce ze szczególną łatwością. Szczęśliwie i z pomocą sąsiadki ze stanowiska nr 3 nowy zwój powędrował na swoje miejsce, a lekko już spóźniony amant mógł nareszcie zapakować do torby swój miłosny zestaw i pobiec w ramiona swojej tajemniczej ukochanej. Długo to wszystko trwało, i czasu zostało naprawdę niewiele, ale ja wciąż naiwnie wierzyłem, że moja zakupowa misja może zakończyć się powodzeniem.
Przede mną była już tylko jedna osoba, a nawet pani kasjerka zaczęła się poruszać jakby żwawiej. I kiedy już zliczyła większość artykułów klienta przede mną, stało się to, co od początku musiało się stać. Jak pan chce te jabłka - odezwała się do niego - musi pan je pójść zważyć na dział owocowy, bo mi się waga popsuła. Na to on, że jabłka nie są mu niezbędne, i że poradzi sobie bez nich. Babeczka odłożyła je więc na bok i dalej zabiera się do roboty. Wtedy wtrąciłem się ja: proszę pani - mówię - czy chce pani przez to powiedzieć, że nie mogę kupić grejpfrutów, bo pani nie może ich zważyć? Ona na to, że owszem, tak właśnie jest. Ja jej na to: one ważą nie więcej niż kilo, ale żeby nie była pani stratna proszę policzyć za dwa. Ja muszę mieć te grejpfruty, bez nich te wszystkie zakupy są nic niewarte. A kasjerka swoje: To nic nie da. Bez kodu nie wbije. A żeby był kod, trzeba grejpfruty zważyć. Wściekłem się wtedy piekielnie. Nawet nie na babeczkę, ale na system, dla którego kod produktu jest ważniejszy od niego samego. To zapłacę za resztę - kontynuuje - a za grejpfruty zostawię pani 10 złotych i pani to sobie rozliczy pod koniec dnia. Co pani na to? A pani na to, że nie ma mowy, i żebym już jej dał spokój, bo ona ma swoja robotę do zrobienia. Wtedy się poddałem - postawiłem koszyk pod taśmą, przeprosiłem, że nie odłożę wszystkiego na miejsce, bo za 5 minut mam pociąg, po czym oddaliłem się przy współczujących spojrzeniach widzących cały ten cyrk towarzyszy mojej zakupowej niedoli. Kiedy zjechałem na peron, Magda już na mnie czekała. Kociu - zagadała - strasznie długo ci zeszło. Pewnie szukałeś grejpfrutów dla Bogumiła?

Druga odsłona mojego prywatnego konfliktu z supermarketami miała miejsce w innej placówce francuskiej sieciówki Carrefour, tym razem w podziemiach dawnych Domów Centrum.
Poszedłem tam jedynie po butelkę mleka, a wyszedłem z wielką, zieloną, ‘turbo-rozkładalną’ siatą wypchaną po brzegi przeróżnymi produktami - od szamponu, przez podgniłą sałatę, po płatki ryżowe, których pewnie nie ruszę przez najbliższy rok. Moja wielkosklepowa strategia jest zawsze podobna – najpierw wyszukuję to, co jest mi bezwzględnie potrzebne, a później wytężam wzrok i poluję na promocje. W konsekwencji zwykle wychodzę ze sklepu przeciążony niczym juczny muł, i to produktami, których pewnie nigdy bym nie kupił, gdyby nie ozdabiająca je hipnotyzująca tabliczka z magicznym, czerwonym napisem ‘Super Cena’.
Jednak tamtego dnia największą atrakcją sklepu okazała się nie ‘Super Cena’, a pracujący w nim kasjer. Istny Superkasjer! Nie to, żebym przypisywał mu nadludzkie cechy, ale facet naprawdę miał w sobie moc. Tamtego wieczoru kolejka w Carrefourze była wyjątkowo krótka, a stali w niej jedynie sympatycznie wyglądający student z jakiegoś arabskiego kraju i młoda dziewczyna, którą przepuściłem przed siebie, bo kupowała raptem trzy produkty na krzyż, a ja nie chciałem jej narażać na bardzo prawdopodobne dłuższe oczekiwanie. Niestety, wkrótce okazało się, że nawet mój dobroduszny gest nie był w stanie odwrócić przeznaczenia. Nie dość bowiem, że przybysz z bliskiego Orientu zapomniał zważyć swoje dwie papryki, i żeby to nadrobić, musiał lecieć na drugi koniec sklepu, to jak już wrócił, okazało się, że chciał za nie zapłacić bonami, a to była pięta achillesowa naszego superbohatera. Pan kasjer nigdy wcześniej nie spotkał się chyba z takim sposobem płacenia, bo kiedy zobaczył kolorowe świstki papieru przypominające banknoty z Monopolu, głośno westchnął, zamruczał pod nosem i zaczął się im bacznie przyglądać. Po chwili czekania skonsternowany Saudyjczyk mieszaniną języka migowego i polskiego wytłumaczył mu, co trzeba zrobić, żeby wbić bony na fiskalną maszynę. Po konsultacji z panią z sąsiedniego stanowiska, pan kasjer zaakceptował transakcję i pożegnał swojego śniadego klienta serdecznym skinieniem głowy. Wtedy swoje artykuły wyłożyła na taśmę dziewczyna stojąca bezpośrednio przede mną. Wszystkie przeszły przez czytnik niczym burza, ale żeby nie było za łatwo, jak przyszło do płacenia, okazało się, że…właśnie skończył się papier w terminalu do kart płatniczych. Superkasjer jęknął, po czym powoli zabrał się do uzupełniania celulozowych zapasów. A wszystko to przy akompaniamencie psychodelicznych wrzasków jego wirtualnego odpowiednika. Ze znajdującej się nieopodal automatycznej kasy co i rusz wybrzmiewały bowiem natarczywe komunikaty: ‘połóż produkt’, ‘zabierz produkt’, ‘włóż kartę’ i inne podobne komendy, a ja zastanawiałem się, jak wielkie trzeba mieć w sobie pokłady stoicyzmu, żeby wytrzymać pracę w takich warunkach. Kiedy batalia papiernicza dobiegła końca, dziewczyna już bez problemów mogła zapłacić za swoje zakupy i spokojnie udać się w kierunku wyjścia. Wtedy przyszła kolej na mnie. Siedzący przede mną Superkasjer był w rzeczywistości ubranym w fioletowy kubraczek panem pod sześćdziesiątkę, z charakterystyczną uśmiechniętą buźką na klapie i grubymi okularami na nosie, spod których przedzierał się bystry wzrok. Przywitał mnie ciepłym ‘dzień dobry’, po czym wziął się po cichu do wykonywania swoich obowiązków. W tym samym czasie jego elektryczne alter ego kłóciło się z jakimiś bogu ducha winnymi klientami. ‘Połóż produkt!’ – wrzeszczało – na co oni wykonywali jego polecenie, jednak chyba zawiesił mu się system, bo nic sobie z tego nie robiło i wciąż nawijało starą śpiewkę: ‘połóż produkt, połóż produkt, połóż produkt’ i tak dalej. Spojrzałem na obsługującego mnie człowieka o nienagannych manierach i pomyślałem, że sto razy bardziej wolę robić zakupy u niego niż u tego automatycznego krzykacza, nawet jeśli miałoby to trwać sto razy dłużej. A pan kasjer, jakby usłyszał moje myśli, przesuwał produkty ponad czytnikiem niczym w zwolnionym tempie, przyglądając się uważnie każdemu z osobna. Nie wiem czemu, ale poczułem wtedy do niego ogromną sympatię i zapytałem – ‘niech mi pan powie, jakim cudem zachowuje pan w sobie ten wewnętrzny spokoju i może tu wytrzymać?’. ‘Praktyka czyni mistrza’ – odpowiedział i uśmiechnął się do mnie w sposób, jakby to on współczuł mi a nie ja jemu. To właśnie wtedy pomyślałem sobie, że mam do czynienia z prawdziwym Superkasjerem, a umocniłem się w tym przekonaniu, kiedy przy płatności kartą musieliśmy czekać dobre pięć minut na autoryzację z mojego banku. Ja robiłem dobrą minę do złej gry i udawałem, że mogę tak czekać w nieskończoność, on zaś z niewzruszoną miną trwał na posterunku i nic sobie nie robił ze zgęstniałej atmosfery, jaka wytworzyła się w długiej na kilkanaście osób kolejce za moimi plecami.
Tamtego dnia carrefourowa machina zabrała mi godzinę z życia, ale jednocześnie przedstawiła mi niesamowitą postać – dziś myślę sobie, że pan kasjer mógł być w przeszłości nauczycielem etyki, literatem lub właścicielem salonu modelarskiego, a do pracy w supermarkecie zmusił go jakiś wyjątkowo nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Całą drogę po wyjściu ze sklepu zadawałem sobie pytanie, jak taki człowiek może wytrzymać w takim otoczeniu, jakim gigantem musi być, żeby w tak niezauważalny sposób oddzielić ciało od ducha. Odpowiedź przyszła dużo szybciej niżbym się mógł spodziewać. Siedziałem już wygodnie w autobusie 171, który miał dowieźć do domu mnie i moje zakupy, kiedy zdałem sobie sprawę, że ciągnie się za mną jakiś wyjątkowo nieprzyjemny zapach. Początkowo myślałem, że to może komuś się coś rozlało na podłogę, potem wziąłem pod uwagę wpływ kwaśnych deszczy (tamtego dnia akurat mocno padało), i gdy tak myślałem podpierając sobie brodę dłonią, doszło do mnie, że to śmierdzą moje własne palce. Zacząłem je wąchać i jednocześnie próbować przypomnieć sobie, gdzie i czym mogłem się tak paskudnie ‘namaścić’. Zapach przypominał wyjątkowo aromatyczną wersję tłuszczu dodawanego do zupek chińskich, co dodatkowo utrudniało moje mini-śledztwo. No bo skąd, do jasnej cholery, miałby się wziąć na moich rękach chiński tłuszcz?! I wtedy przyszło olśnienie – postanowiłem powąchać uszy leżącej na siedzeniu obok zielonej, bio-degradowalnej siaty z Carrefoura. Okazało się, że to właśnie ona była pośrednim źródłem smrodu. A dlaczego pośrednim? Ano dlatego, że stanowiła jedynie narzędzie, a właściwym autorem śmierdzącego procederu był…Superkasjer. Nareszcie doszło do mnie, w jaki sposób radził on sobie z beznadziejnością położenia, w jakim się znalazł. Zrozumiałem, że pod pozorem pomocy klientom w zapakowaniu zakupionych towarów do torby, w rzeczywistości robił im niezłego psikusa mszcząc się tym samym za swój marny los. Wszyscy wiemy, jaką katorgą może być rozdzielanie uszu w sprasowanej plastikowej torbie, dlatego też kasjer robiący to za nas jest istnym zbawieniem. Chyba, że trafi na mnie, zacznie działać supermarketowa klątwa i kasjer zamiast palców i śliny użyje do tego palców i tłuszczu z chińskiej zupki!                    

środa, 6 lipca 2011

Winni Niewinni (cd. Magdo-Mikołajowej eskapady po Zachodnim Wybrzeżu)



Przez całą naszą podróż ani razu nie zdarzyło się, żebyśmy przystanęli na dłużej w jednym miejscu. Byliśmy ciągle w biegu, wciąż żegnaliśmy się z tym co rozpoznane, i zaraz ruszaliśmy na poznanie tego co jeszcze nieodkryte.


Często jechaliśmy przez cały dzień po to tylko, żeby po nocy spędzonej w przydrożnym motelu, z samego rana znów włączyć kalifornijskie radio i gnać dalej na spotkanie z nasza wielka amerykańską przygodą. Wszystko co mijaliśmy wydawało nam się najpiękniejsze i najbardziej wyjątkowe. Wszystko zdawało się być nasze. Jednak jedno miejsce zapadło nam w pamięci bardziej niż inne. Spędziliśmy w nim raptem kilka godzin, a ja wciąż myślę sobie, że moglibyśmy tam spędzić całą wieczność.


Mendocino jest niewielkim miasteczkiem w połowie drogi miedzy Eureką a San Francisco. To jedno z tych miejsc, które są zbyt daleko od wielkich miast, żeby przyciągały tłumy przypadkowych weekendowiczów, a zarazem wystarczająco blisko, żeby od czasu do czasu spragnione intymności mieszczuchy mogły tu zajrzeć i na chwile wtopić się w skalisty pejzaż północnej Kalifornii. Mendocino znane jest głównie z tego, że swoją posiadłość ma tu pewien słynny Harry. Jednak tym razem nie chodzi o Harry’ego Wanga, lecz o ‘Brudnego Harrego’, alias Clinta Eastwooda. Drugą cechą szczególną miasteczka jest to, że od wielu już lat pielgrzymują do niego zmęczeni życiem we Frisco artyści decydujący się spędzić emeryturę (często przedwczesną) w towarzystwie fal i ukrywających się między nimi wielorybów. I to właśnie dzięki tej rękodzielniczej imigracji w Mendocino, oprócz wspaniałych widoków i wielu kolorowych drewnianych mikro-domków, jest też mnóstwo różnego rodzaju galerii i pracowni.


Są też przesympatyczne knajpki i kafejki pogrążone w atmosferze eleganckiej dekadencji, pachnące świeżo parzoną kawa i aromatycznym kremem krewetkowym. No i jest też plaża – dłuższa od horyzontu i dzika niczym lew morski. Plaża, przy której co prawda znajduje się niewielki, uroczy port, ale nie ma w jej sąsiedztwie deptaka, sprzedawców lodów ani kiosków z pocztówkami. Są tylko fale, wysokie trzciniaste trawy i kilka podstarzałych fok wylegujących się leniwie na rozgrzanym piasku. Wszystko to sprawiło, że o Mendocino nie przestaliśmy mówić ani myśleć aż do ostatniego drgnienia licznika na desce rozdzielczej naszego dzielnego samochodu

    
Jednak jeszcze wtedy nasza bryka ani myślała o końcu tej niesamowitej włóczęgi, a wręcz przeciwnie – dopiero się rozgrzewała i wciąż miała ochotę jechać dalej. Kiedy ona z mechaniczną radością wskakiwała ponownie na naszą ukochaną 'jedynkę', ja wciąż nie mogłem uwierzyć w to, że mimo przejechanych setek mil wciąż byliśmy na początku naszej kalifornijskiej przygody. Napędzeni świadomością, że sprzyjają nam słońce, ocean i długowłosi tubylcy gnaliśmy przed siebie niczym Bonnie i Clyde śpiewając jednym głosem z Jeffem Buckleyem (‘Hallelujah’), Eddiem Vedderem (‘Alive’) i Evą Cassidy (‘Drowning in the sea of love’).


Pomimo cudownej aury zdobywania dziewiczych terenów, pierwsze dni podróży upłynęły nam pod znakiem rzadkich lecz siejących lekki ferment konfliktów odnośnie strategii. Magda, niczym wytrawny rzymski centurion, opowiadała się za planowaniem i rozsądnym przemyśleniem każdego kolejnego ruchu. 


Ja zaś czułem się wspaniale oddając się całkowicie i beztrosko każdemu kolejnemu zakrętowi i kolejnemu pokonywanemu metrowi asfaltowej drogi. 


Nie wiem, czy to wpłynęła na nas potęga sekwoi czy otrzeźwiła świeża styczniowa bryza, ale wraz z zagłębianiem się w magiczny kalifornijski świat pachnący młodymi kwiatami, drobne utarczki stawały się coraz rzadsze, a większość decyzji zaczęła podejmować się sama.
  
Po opuszczeniu Mendocino zjechaliśmy z Highway 1 już tylko dwukrotnie – za pierwszym razem na rzecz uroczej i wężowatej Lighthouse Road prowadzącej do jednej z wielu latarni morskich na Zachodnim Wybrzeżu. Ta, której postanowiliśmy się przyjrzeć z bliska  znajdowała się przy cyplu Point Arena i była niezwykła – może dlatego, że w jej pobliżu wciąż unosił się czar nawigacyjnej potęgi, jaką była przed laty, a może ze względu na moc dmącego wiatru, który sprawiał wrażenie jakby chciał swym rykiem stłamsić każdego, kto ośmielił się wyjść mu na spotkanie. Rejterada naszych bębenków usznych zupełnie nas więc nie zdziwiła, pozwoliliśmy sobie jedynie na szybkie łypnięcie okiem na ‘dom światła’ i już siedzieliśmy z powrotem w cichutkim wnętrzu naszego milożercy.
Drugi zjazd (czy też ‘der zweite ausfahrt’ jak rzekłby pewien muskularny ex-gubernator i współautor austro-meksykańskiego seksualnego pojednania) zaliczyliśmy kilkadziesiąt mil dalej na południe, tuż za miejscowością Jenner. Był to moment wielkiego smutku (opuszczaliśmy przecież nasz wyśniony nadoceaniczny szlak), ale i dużej radości (bo wiedzieliśmy, że pozostaje nam minąć jedynie Guerneville, Sebastopol oraz Santa Rosę i już będziemy w krainie wina – Sonomie).   


Bardzo liczyliśmy na triumfalne wkroczenie na ‘wine route’ – szlak wina, jednak skończyło się na tym, że do Sonomy dojechaliśmy już po zmierzchu i omal się nie zgubiliśmy krążąc po wąskich nieoznakowanych dróżkach, a zamiast porośniętych winem stoków musieliśmy zadowolić się widokiem głębokich przydrożnych poboczy, z których masowo wyrastały słupy reklamowe okolicznych producentów, restauracji i pensjonatów. Jednak już następnego ranka – po cudownej nocy spędzonej w ‘Beltane Ranch’ – zgodnie stwierdziliśmy, że warto było czekać na wszystko to, co nas tam spotkało.


Ale wcześniej muszę zaznaczyć, że nie trafiliśmy tam przypadkiem. Był to jeden z tych momentów, kiedy taktyka centuriona Magdusa Lonely Planetusa wzięła górę nad moim leserskim podejściem pod tytułem: ‘nieważne jak będzie, i tak będzie dobrze’. Magda nie bacząc na zachcianki towarzyszącego jej w tej podróży pseudo-trampa, nic mi nie mówiła, tylko jeszcze z Polski zarezerwowała pokój w wyjątkowo urokliwym wiktoriańskim domu, którego historia sięga 1878 roku.


Dom, o którym mowa to właśnie najważniejszy element Beltane Ranch – nieprawdopodobnego połączenia historii, winiarskiej pasji i kalifornijskiego luzu. Gdy wieczorem zajechaliśmy pod wskazany adres nieopodal miejscowości Glen Ellen, od razu poczuliśmy, że rozbrat z oceanem nie ograniczał się jedynie do konieczności przyzwyczajenia się do odmiennego krajobrazu. Wjechaliśmy w głąb lądu a to oznaczało, że zostawiliśmy za sobą nie tylko fale, lwy morskie i krętą ‘jedynkę’, ale i kilku przyjaciół poznanych po drodze – przesympatyczne dzieci pana Fahrenheit’a. Spodziewałem się, że rejon zwany ‘krajem wina’ przywita nas tak jak zwykł traktować swoje ukochane krzaczki, czyli okryje nas płaszczykiem ciepłego, łagodnego powietrza. Możecie więc sobie wyobrazić nasze zdziwienie, kiedy wysiedliśmy z rozgrzanego jeszcze pacyficznym słońcem samochodu, a po plecach klepnęła nas niewidzialna sonomiańska ręka i przywitała się chłodno ale elegancko: ‘Witajcie w styczniowej Kalifornii!’.


45 stopni Fahrenheita to było coś, czego do tej pory nie potrafiłem sobie wyobrazić. I w Europie i w Kanadzie używa się bowiem skali Celsjusza, zaś podczas naszej dotychczasowej podróży w ogóle nie zawracaliśmy sobie głowy przemianowywaniem wartości temperatur. Tym bardziej, że im dalej na południe, tym więcej słońca i mniej powodów, żeby spoglądać na termometr. W Glen Ellen nastąpił kres mojej ignorancji i tam też zrozumiałem, że przelicznik pomiędzy skalami  odrobinę się różni od przelicznika – dajmy na to –  lat ludzkich na lata psie… Zdałem sobie sprawę, że punktem wyjściowym nie jest w obu przypadkach ‘0’, a różnica nie tkwi jedynie w rozmiarze skoków pomiędzy kolejnymi wartościami. A pojąłem to wszystko wychodząc na glen elleńską trawę w zwiewnych spodenkach i koszulce z krótkim rękawkiem. Kątem oka zdążyłem jedynie zobaczyć diodowe  45°F uśmiechające się szyderczo ze środka deski rozdzielczej, wystawiłem jedną nogę, potem drugą i już po chwili doznałem okraszonego gęsią skórką olśnienia. Miałem przynajmniej 7,2 powodów, żeby od tamtej pory nauczyć się na pamięć wzoru:
[°C] = ([°F] − 32) × 59.
Czujność zgubiłem później już tylko jeden jedyny raz, kiedy to zaskoczyła mnie w San Diego rozpalona sto dwudziestka!
Ale na razie wciąż byliśmy na Beltane Ranch, do San Diego pozostawał jeszcze kawał drogi, a my otwieraliśmy dopiero pierwszą butelkę wytwornie wytrawnego Sauvignon Blanc prosto z piwniczki naszych gospodarzy. Wraz z pierwszym łykiem tego pysznego napoju, wychylonym pośród bielonych ścian naszego przytulnego pokoiku, obydwoje poczuliśmy, że chłodne powitanie było jedynie kamuflażem, i że czeka nas w dolinie Sonomy jeszcze sporo dobrej zabawy.