Jestem doświadczonym Innowiczaninem - z czterech dotychczasowych edycji festiwalu opuściłem jedynie tę pierwszą. W następnych latach można było już na mnie stawiać w ciemno. Czasem w klapkach, czasem w kaloszach - zawsze byłem. Nie zdołały mnie wystraszyć ani ubiegłoroczne ulewy ani tegoroczne mroźne wieczory. Trzeba jednak przyznać, że moja obecność na IV Innowicy jeszcze kilka miesięcy temu wcale nie była taka pewna. Siedziałem wtedy na drugim końcu świata w Vancouver przyzwyczajając się do myśli, że zostanę tam na dłużej. I tylko co jakiś czas pojawiały się w głowie tęskne myśli. Najbardziej tęskniłem wtedy za moją Magdą, jednak równie mocno zmagałem się ze świadomością niemożności złożenia życzeń ślubnych mojemu przyjacielowi z połoniny czy wyściskania kochanych siostrzeńców. Ciekawe, że w tym całym nostalgicznym tyglu znalazło się też miejsce na ciepłe wspomnienie o...Innowicy. Oczywiście brakowało mi spotkań z przyjaciółmi w ogóle, jednak o spotkaniach innowickich myślałem ze szczególnym rozrzewieniem. Może dlatego, że życiowe ścieżki moje i wielu moich znajomych często spotykają się jedynie tam - na wąskiej drodze w małej wiosce w Beskidzie Niskim. W praktyce wygląda to tak, że nie widzimy się okrągły rok po to tylko, by w pierwszych dniach maja wymienić jedno spojrzenie, jedno serdeczne pozdrowienie, które czasem przeradza się w krótką pogawędkę a czasem w długą rozmowę ciągnącą się za przysłupiańskim strumieniem w ciemność nocy. I naprawdę niewiele brakowało, a miałbym dziś w sobie tej nostalgii na myśl o Innowicy jeszcze więcej. O mały krok a przyszłoby mi żyć ze świadomością, że na spotkanie z wszystkimi tymi radosnymi twarzami przyjdzie mi czekać co najmniej kolejny rok.
Na całe szczęście magdaleńska inkwizycja w ostatniej chwili zdążyła wyrwać mnie ze szponów kanadyjskiego niedźwiedzia, syrop klonowy zmienić w sok z brzozy, a na koniec bezpiecznie ściągnąć z powrotem do domu. A tym samym uratować dla mnie Innowicę 2011. Innowicę, która bardziej niż z aktorami czy z muzyczną sceną kojarzy mi się ze spotkaniami na drodze. I o nich będzie ten tekst - nie o teatrze ani o muzyce, a o spotkaniach na drodze.
Słowo 'droga' potrafi się w Beskidzie zmaterializować w wielu różnych formach - czasem jest poutykaną błękitnymi chyżami gminną asfaltówką, czasem niebieskim szlakiem wspinającym się dzielnie ku schronisku na Magurze, innym razem odartą z drzew połoniną rozświetloną popołudniowym słońcem, ale zdarza się jej też być jednym z wielu samozwańczych parkingów utworzonych przez tych, którzy tak jak pies Bern, lepiej niż na czterech łapach czują się na czterech kółkach.
Spotkania na drodze mają dla mnie wymiar magiczny i stanowią namiastkę tego, co wydaje się pomału bezpowrotnie odchodzić - 'przystawania'. Większość z nas żyje w miastach, większość ma samochody, większość idzie do przodu nie rozglądając się na boki. Nowica to dla mnie to miejsce na świecie, a majówka to ten czas w roku, kiedy na chwilę przystaję, zaczynam dostrzegać ostrość kolorów zwykle przytłumionych przez aglomeracyjną szarość i przypominam sobie, jak ogromnie krzepiące może być zwykłe 'cześć' usłyszane z ust kogoś idącego z miejsca, w które my dopiero zmierzamy. Na nowickiej drodze nigdy nie wiesz, kogo spotkasz za kolejnym zakrętem - czy będzie to mały chłopiec robiący na poboczu plecionkę z muliny,
wielobarwna rodzina przyozdobiona wszystkimi kolorami tęczy,
a może dziennikarz radiowy, próbujący złapać w swój mikrofon (na którym niejedne zęby już zjadł) kilka megabajtów śpiewu budzącej się do życia, wiosennej łąki.
Nie możesz być też pewny, czy z naprzeciwka nie nadjedzie półciężarówka wypełniona aktorami Teatru Lalek, których nowicka publiczność pożegna spontanicznie wykonaną meksykańską falą.
Trzeba być czujnym, bo można się tam również natknąć na grupę jeźdźców konnych zmagających się ze swoimi butnymi rumakami równie zaciekle, jak one same zmagają się z apetytem wygłodniałych majowych gzów kąsających je łakomie w tłuste zady.
Czasem możesz stanąć oko w oko z facetem zagłębionym w czerwonym socrealistycznym fotelu,
a jeszcze innym razem ze strachem na wróble w barwach prawie portugalskich.
Spotkania na drodze są przeciwieństwem spotkań wirtualnych, które nie wymagają ani szczególnej inwencji ani zaangażowania. Tam wystarczy, że zaświecisz się na zielono i już jesteś dostępny. W odróżnieniu od znajomości internetowych, na drodze nie możesz potajemnie sprawdzić, czy twój rozmówca 'lubi to' czy tamto, nie możesz też zerknąć, gdzie spędził ostatnie wakacje ani czy 'jest w związku z'. Jeśli chcesz się tego wszystkiego dowiedzieć, musisz zapytać. Chciałbym napisać 'po prostu zapytać', ale wydaje mi się, że pytanie kogokolwiek o cokolwiek powoli przestaje być czymś prostym. W końcu dużo prościej jest wejść na czyjś komputerowy profil i dowiedzieć się o nim wszystkiego bez konieczności zadawania jakichkolwiek pytań. I z tego właśnie powodu uważam, że spotkania Innowickie są zjawiskiem dużo cenniejszym niż się nam wszystkim wydaje. Bo mamy tam okazję zetknąć się z żywym człowiekiem, jego głosem, pracą jego rąk i nóg, zobaczyć na własne oczy, że ktoś wyglądający z pozoru na ostatniego wykolejeńca, w rzeczywistości może być wspaniałym artystą, mamy okazję dostrzec to co jest w nim a nie na nim. Oczywiście może się też zdarzyć, że ten z pozoru wykolejeniec może być z natury dokładnie tym na kogo wygląda albo i kimś jeszcze gorszym, ale szczerze wierzę, że zwykle działa to w tę lepszą stronę.
Spotkania na drodze czasami bywają jednak zgubne. Szczególnie wtedy, gdy śpieszysz się na jakieś przedstawienie, a twój dom dzielą od sceny trzy długie kilometry, zaś na każdym z nich natykasz się na kogoś znajomego, z kim masz do obgadania cały rok spraw mniej lub bardziej ważnych. I tym właśnie sposobem mój i Magdy udział w Innowicy 2011 ograniczył do obejrzenia jedynie dwóch spektakli - tego pierwszego i tego ostatniego. I choć nie żałujemy ani sekundy spędzonej na 'asfaltowych pogaduchach', zarówno otwierający spotkania Grzepiór i spółka, jak i efektowny finał w wykonaniu Teatru Biuro Podróży sprawiły, że dziś trochę nam głupio, że na wszystkie pozostałe przedstawienia po prostu się spóźniliśmy...
Obydwie grupy zaprezentowały bowiem teatr plenerowy na najwyższym poziomie. Teatr Lalek oczarował dzieci dynamizmem i pomysłowością, dorosłych zaś wspaniale wykonanymi maskami i abstrakcyjnym humorem rodem z krainy Monty Python'a. Jeśli chodzi o 'Carmen Funebre', jego jedyną wadą było to, że bliźniaczo podobny, ale jednak przygotowany z dużo większym rozmachem spektakl ('Arka'), wystawiły na Innowicy dwa lata temu poznańskie Ósemki. Nie zmienia to jednak faktu, że aktorzy-podróżnicy dali z siebie wszystko i po spaleniu (kontrolowanym) prawie całej scenografii mogli być z siebie naprawdę zadowoleni. Innowiczanie podsumowali ich występ po poznańsku: oszczędnymi choć szczerymi brawami i zgodnie ruszyli na dół wsi. Jedni na koncert Basi Kontrabasi (choć tak naprawdę zespół nazywa się Chłopcy kontra Basia), a inni (jak ja) wprost pod 'okno Oli'.
'Okno Oli' podobno zapoczątkowało swoją działalność już w zeszłym roku, ja jednak w niewiadomy sposób zupełnie ten fakt przeoczyłem. Tym większa była moja radość kiedy zobaczyłem, że Ola z Karolinką, Czarną Gosią i całą bandą młodych pomocników zorganizowały amatorską kuchnię na bardzo profesjonalnym poziomie.
I tak, do dziś pamiętam wyborny smak ziółek ze słoika, gorących podpłomyków prosto z blachy, kotlecików wegetariańskich zawiniętych w liść sałaty i ciasta przekładanego niebiańskim kremem. Myślę sobie, że byłoby wspaniale gdyby kuchnia z okienka działała w Nowicy już co roku. Byłby to dla mnie powód nie mniej ważny od teatrów i koncertów, żeby częściej zaglądać pod wesoło jammujący adres Nowica 9.
P.S. Bożenka, nie miałem w 'pojedynku' z Tobą żadnych szans ;-)
Piękny komentarz. Dziękujemy !!! Pozwoliłem sobie zamieścić link do tego posta w poście poświęconym tegorocznym Spotkaniom. Innowica team. :))
OdpowiedzUsuńTo dla mnie prawdziwy zaszczyt, Droga Innowico!
OdpowiedzUsuń