środa, 21 grudnia 2011

Wódz Janin Bojkota w Krainie Wiecznych Łowów

Dziadek odszedł we śnie w swoim łóżku, w poczuciu, że wykorzystał swoje życie do maksimum.
Przez 78 lat wdychania ziemskiego powietrza przebył niezwykłą drogę z podterespolskiej wsi przez Moskwę, Laos, Iran, Angolę, Chile aż do swojego skromnego warszawskiego mieszkania. Swoimi przygodami i wspomnieniami mógłby obdzielić przynajmniej kilku innych dziadków. Wśród historii, które opowiadał, najbardziej zapadła mi w pamięć ta o siwej kobyle, której mleko uratowało mu niegdyś życie. Był wtedy malutkim dzieckiem, a chlust lodowatej wody i srogie zimno sprawiły, że nieomalże znalazł się po drugiej stronie. Siwka wykarmiła go wtedy niczym matka, uodporniła i wyposażyła w energię, dzięki której świat stanął przed nim otworem. A swoim gestem zaskarbiła sobie wdzięczność całej rodziny, która wiele lat później nie oddała – co było wówczas wiejską normą – starego zwierzęcia do rzeźni, a dochowała je w dobrobycie do godnej końskiej emerytury. Wiele lat później, podobna biała klacz – Albarajka – ponownie trafiła do naszej rodziny, a Dziadkowi – za każdym razem, gdy na nią patrzył – kręciła się w oku łezka wzruszenia.         
Dziadek poświęcił życie dwóm sprawom – służbie dyplomatycznej oraz żonie Inie, którą – od kiedy pamiętam – otaczał wielką miłością i oddaniem. Był z nią na dobre i na złe dbając o to by nigdy niczego jej nie brakowało. Był dla Babci podporą, fundamentem, ale przede wszystkim najlepszym przyjacielem. Kilka miesięcy temu odbyłem z Dziadkiem niezwykłą rozmowę o życiu, przemijaniu i umieraniu. Powiedział wtedy, że kiedy przyjdzie mu umrzeć, chciałby pożegnać się ze światem tak jak żył – skromnie ale po swojemu. Najchętniej spocząłby więc w mogile pod lipą na skraju cmentarza w swojej rodzinnej wsi. Polecił też, żebyśmy w nekrologu napisali, że „służył ojczyźnie, takiej jaką była”, co skwitował porozumiewawczym mrugnięciem oka. I właśnie ten gest sprawił, że dziś jestem pewien, że Dziadek nie będzie miał nam za złe, że rzeczywistość dogoniła jego wizję w nieco zmienionej formie. Tym bardziej, że dla Dziadka zawsze ponad wszystko liczyło się doborowe towarzystwo…      



środa, 7 grudnia 2011

Dzięki Paulino za "El Camino"

Moja praca ma dwie zalety: mam najlepszą na świecie szefową i fajnego kumpla ze świetnym poczuciem humoru – najlepszego aktora wśród analityków a zarazem najlepszego analityka wśród aktorów. Bez nich mój korporacyjny żywot wyglądałby smutniej, puściej i nudniej. Bez nich nie mógłbym też się dzisiaj cieszyć z pozornie nieistotnego wydarzenia. Otóż dzięki temu, że słuchamy podobnej muzyki, widząc mnie dzisiaj tupiącego nóżką pod korpo-biurkiem i machającego głową wbrew codziennemu korpo-rytmowi, jako jedyni mnie rozumieją. Otóż wczoraj wyszła nowa płyta The Black Keys „El Camino”, a ja od samego rana znajduję się w totalnym muzycznym uniesieniu. Nie żeby było to jakieś szczególne odkrycie, wręcz przeciwnie, „El Camino” przypomina spełnienie marzeń szalonego bębniarza hobbysty, który przy sporej pomocy elektroniki i innych prostych środków chce pokazać światu, że muzyka może bić jak serce i tym biciem wprawić w ruch cały świat. Ta płyta jest jak bomba energetyczna, jak turbodoładowanie, jak litr Bio-Vitalu wypity na raz, jak benzyna dziewięćdziesiątka ósemka w volkswagenie mojej siostry. „El Camino” sprawia, że gdy jej słuchasz, chcesz wstać z miejsca i ruszyć przed siebie, wsiąść do vana sąsiada i gnać aż do ostatniej kropli paliwa w baku, a nawet prowadząc kursor myszki po gładkiej tafli komputerowego ekranu czujesz się jak kierowca Chevroleta Corvette. Dużo tych motoryzacyjnych odniesień? Może i dużo, ale to dlatego, że „El Camino” to rzecz stworzona do słuchania w drodze. A najpiękniejsze jest to, że nawet w samym sercu biura, za to z słuchawkami wypełnionymi nutami Black Keys, czujesz się jak na sto szóstej mili drogi stanowej gdzieś pośrodku Tennessee.