niedziela, 19 grudnia 2010

The Maynards

W holdzie Indianom, na terenie ktorych mieszkam, pracuje i pisze tego bloga, postanowilem zrezygnowac z tradycyjego opisu genealogicznego i przedstawic rodzine Maynardow w formie struktury plemiennej.  Warto w tym miejscu zaznaczyc, ze jestem chyba jedyna osoba w okolicy, ktora mowi na naszych Czerwonoskorych Braci wlasnie 'Indianie'. Wszyscy pozostali uzywaja bowiem hiperpoprawnej politycznie formy 'Rdzenni Mieszkancy Kanady', co w codziennej rozmowie brzmi rownie dyplomatycznie co idiotycznie. Mysle, ze nawet Ci, o ktorych mowa czyli 'Canada's Native Peoples'  slyszac to pelne hipokryzji okreslenie nie wiedza, czy sie z niego smiac, czy moze nad nim plakac. W koncu dziadowie tych, ktorzy teraz nakazuja obchodzic sie z Indianami jak z jajkiem, jeszcze so lat temu strzelali do tych samych Squamishow jak do kaczek...


Plemie Maynardow to najstarsza rodzina w wiosce, mowi sie o nich, ze przybyli tu jeszcze przed bizonami. Slyna z zycia zgodnego z natura, bronienia lokalnej tradycji i ze zwalczania postepu, ktory co i rusz probuje wkrasc sie do osady Southlands. No wlasnie, zanim przejde do przegladu przedstawicieli tego zacnego rodu, warto powiedziec pare slow o ich malej ojczyznie. Southlands to kiludziesiecio-hektarowy zielony skrawek wcisniety pomiedzy rzeke Fraser (jeden z najwazniejszych transportowych szlakow wodnych w Kanadzie), a brytyjska dzielnice Kerrisdale. Jeszcze trzydziesci lat temu o Southlands mowilo sie, ze to nieurodzajne bagno, ktorego w ogole nie powinno zaliczac sie do Vancouver. Ze wzgledu na polozenie ponizej poziomu morza i ciagle powodzie, nie dalo sie tu prowadzic zadnych upraw, w gre nie wchodzilo tez zalozenie mlyna ani tartaku. Dopiero pod koniec lat 80', kiedy miasto zaczelo sie bogacic (glownie na przemysle drzewnym i rybolostwie), a w glowach miejscowych potentatow zakielkowaly marzenia o wlasnej willi z wielkim ogrodem, Southlands zyskalo zupelnie nowy status. A to dlatego, ze podczas gdy w innych dzielnicach zabudowane zostaly juz najmizerniejsze nawet skrawki wolnego terenu, tutaj, pomiedzy oddalonymi od siebie o wiele metrow domami, wciaz hulal wiatr, a po drogach spokojnie przechadzaly sie jelenie, szopy pracze i kojoty. I nagle wszystkie te lesne stwory musialy wzniesc sie na najwyzszy poziom koncentracji, zeby nie stracic na spokojnych dotad traktach swojego wlochatego zycia. Bo oto bowiem do Southlands zaczely nadciagac napedzone dobra koniunktura rzesze nowobogackich Canucksow w swoich terenowych brykach z walizkami pelnymi dolarow. Zjezdzali 'na bagna', bo tylko tu mogli spelnic swoje sny o zbrojonych zamczyskach, japonskich ogrodach i garazach na cztery samochody. Byli gotowi placic krocie za dzialke, a nastepnie juz prawdziwa fortune za dom. I naprawde niewiele zabraklo, zeby ich niecny plan sie powiodl. Jednak na ich nieszczescie, na drodze stanela im Squaw Jen, zona Wodza Ricka Maynarda, a zarazem najodwazniejszy wojownik w calym plemieniu. Jen szybko wyczula, co sie swieci, i jak tylko zdala sobie sprawe, ze Southlands w tradycyjnej formie moze przestac istniec, w mgnieniu oka wziela w dlon dlugopis i zaczela z niego strzelac niczym z luku przeroznymi pismami do niezliczonych instytucji i urzedow z prosba o pomoc w walce z komercjalizacja jej ukochanego miejsca. Niespodziewanie samotna krucjata Jen przyniosla skutek duzo szybciej niz ona sama moglaby sie tego spodziewac. Urzad miasta zdecydowal przyznac Southlands wyjatkowy plan zagospodarowania terenu, wedle ktorego na kazdej posesji obok domu obowiazkowo musiala powstac rowniez odpowiednio do niego proporcjonalna stajnia. Dzieki temu, ci ktorzy jeszcze nie zdazyli zalapac sie na kupienie ziemi na starych zasadach, musieli albo przelknac te zabe i sprobowac zyc w aromacie konskiego lajna, albo obejsc sie smakiem i zawrocic swoje luksusowe auta z powrotem na polnoc. W konsekwencji, Southlands zamieszkuja dzis: Maynardowie i im podobni milosnicy czterech kopyt; bogacze, ktorzy z rumakami nie mieli nigdy nic wspolnego, ale w imie wygodnego zycia postanowili je polubic; oraz bogacze, ktorzy maja gdzies zarowno Maynardow jak i ich konie, a licza sie dla nich jedynie rozmiar basenu i ilosc sypialni pod najwiekszym w okolicy dachem. I tym sposobem, moimi sasiadami sa zarowno sympatyczni Vilvangowie czy usmiechniety dziadek Larry Emrick, jak i nigdy nie opuszczajacy swojej szarej twierdzy najwiekszy w Vancouver baron narkotykowy, czy najbogatsi w miescie Panstwo Aquilini. Mieszka tu tez Michael Greenburg, ktory niegdys wyprodukowal 'McGyver'a', pozniej poslubil Sharon Stone, a dzis wyrzuca gnoj spod pecin nowego ogiera swojej nowej zony Nikki. I tu pojawia sie ciekawa anegdotka: pochodzaca z RPA Nikki, zanim zostala Pania Greenburg, byla instruktorka pilates. Az ktoregos pieknego dnia przyszla do niej na zajecia Pani Stone...
Na szczescie Rick nigdy nie wyprodukowal 'McGyver'a', a Jen nigdy nie cwiczyla pilates, takze ich malzenstwo nie musialo byc wystawiane na podobne proby. Choc nie da sie ukryc, ze w rodzinie Maynardow, jak to u Indian, bywa wesolo! Oto i oni:

Wodz Rick i Manitou Wielka Bjula (w pisowni oryginalnej 'Beulah')

Rick i Bjula to para wlasciwie nierozlaczna. Czasem co prawda zdarza im sie odwrocic do siebie plecami, ale nawet wtedy patrza na swiat z tej samej perspektywy. Rick jest prawdziwym szefem plemienia, i to on pociaga tu za sznurki, zas Bjula to jego wyrocznia, szara eminencja rodziny, ktora ma na niego ogromny wplyw i prawdopodobnie pomaga mu w podejmowaniu wszystkich najwazniejszych decyzji. Pisze 'prawdopodobnie', poniewaz porozumiewaja sie oni kodem znanym tylko sobie, a brzmi on mniej wiecej tak:
http://www.youtube.com/watch?v=7XNlgwUNKjs&feature=related
Wodz Rick jest najwiekszym przyjacielem zwierzat, jakiego kiedykolwiek spotkalem. Budzi sie o 5 rano, karmi konie, wypuszcza kaczki, kury i gasiora, daje im ziarna, potem idzie na spacer z Soda, a na koniec serwuje lemoniade zakolegowanemu kolibrowi. A wczesniej, w srodku nocy, budzi sie na nieslyszalny wrecz ruch Wielkiej Bjuli i codziennie miedzy drugia a trzecia  wyprowadza ja do ogrodowej toalety. Wodz Rick od wielu juz lat jest weganinem, w zwiazku z czym w naszym tipi nie uswiadczysz zapachu smazonej ryby ani nie zbratasz sie z nim zjadajac wspolnie bizonie serce niczym Tanczacy z Wilkami z Wiatrem we Wlosach. I smiem twierdzic, ze moglby nasz biedny wodz zczeznac od tej swojej diety, gdyby nie 'pomocna' dlon jego wiernej squaw Jen. Jednak o tym pozniej. Bo teraz musze jeszcze wspomniec o najnowszym podarunku Wodza Ricka dla cierpiacej na dysplazje stawow w tylnych lapach Manitou Wielkiej Bjuli. Otoz na czternaste urodziny swojej wyroczni, Rick sprezentowal jej wozek oraz rampe, dzieki ktorym miala zapomniec o wypruwaniu z siebie flakow podczas wchodzenia na stopnie prowadzace do tipi. Jednak Wielka Bjula nie docenila tego drogocennego daru i zaledwie raz pozwolila sobie przymocowac wozek do tylka. Od tamtej pory, kiedy go widzi, natychmiast kladzie sie na ziemi i udaje martwa, podobnie jak to mial w zwyczaju slynny kot z Grochowa o imieniu Kit. Wodz Rick kocha Manitou Wielka Bjule miloscia bezgraniczna, jednak w jego sercu i umysle zawsze najwazniejsza byla jest i bedzie wspomniana juz Squaw Jen.



Squaw Jen

Slawa jej walecznosci, odwagi i nieustepliwosci wykracza daleko poza granice osady Southlands. W zyciu Squaw Jen nie ma miejsca na polsrodki, poblazanie czy na wywijanie sie od odpowiedzialnosci. Wyznaje ona jedna zasade w zyciu: 'Maszeruj albo gin', w zwiazku z czym wyjeci spod prawa oszusci, kombinatorzy i biale twarze o watpliwej reputacji trzymaja sie od niej z daleka. Niczym kibicow Lecha Poznan, 'kocha ja niewielu, wiekszosc nienawidzi, boja sie wszyscy'. Squaw Jen jest idealna przeciwwaga dla Wodza Ricka. Podczas gdy on jest opanowany, przewidujacy, konkretny i pelny milosierdzia, ona wybuchowoscia, krwiozerczoscia i nieokielznaniem moglaby obdzielic pol afrykanskiej dzungli. Jednak wszystkie te wojownicze cechy ujawnia jedynie na polu walki, zas w ramach plemienia jest cudownym, cieplym i rodzinnym czlowiekiem, oddana zona i wspaniala matka. Choc nie da sie ukryc, ze zarowno w relacjach ze swoimi trzema synami jak i czcigodnym mezem, czesto udaje sie do podstepu, zeby wszystko ukladalo sie tak jak to ona sobie tego zyczy. W konsekwencji biedny Wodz Rick nawet nie przypuszcza, jak bardzo codziennie jest robiony w trabe: otoz Squaw Jen potepia jego decyzje o byciu weganinem i gotujac strawe, codziennie przemyca mu w niej do zoladka jakies jaka, mleko czy ser, a na dodatek otwarcie sie do tego przyznaje mowiac, ze 'on sie w ogole nie zna na kuchni, i uwierzylby mi nawet, gdybym podala mu lososia, mowiac, ze to tofu' :-)

Lowca Jordan i Najglupszy Pies na Swiecie Soda

Tarahumara Polnocy. Najszybszy i najbardziej wytrwaly Indianin, jakiego kiedykolwiek stworzyla Matka Natura. Podobnie jak jego meksykanscy kuzyni z Barranca del Cobre, potrafi biec dzien i noc i nie uronic przy tym ani kropli potu. Jego przydomek wzial sie od tego, ze ze swoich wypraw nigdy nie wraca z pustymi rekami. W zeszlym tygodniu na przyklad biegl wzdluz ruchliwej Marine Drive, gdy nagle z mijajacego go tira  wypadl karton pikantnego kanadyjskiego sosu w malych buteleczkach, i poszybowal wprost w jego rece. Dzieki temu od szesciu dni cale plemie zionie ogniem niczym banda wawelskich smokow.  Innym razem wybral sie canoe ze swoim wiernym psem Soda w gore rzeki Fraser po swiateczne drzewko. Jednak kiedy doplyneli do celu, Jordan zdal sobie sprawe, ze zapomnial pily, na co przemoknieta i nieprzyzwyczjona do polnocno-amerykanskich mrozow Soda (w koncu to Owczarek Australijski) zalamala sie i zapragnela utopic swoje czarno-biale cielsko wraz z marzeniami o rozswietlonej choince i cieplym kominku. Wtem Jordan wypatrzyl na brzegu przepiekne, drewniane wioslo. Podplyneli blizej, a uradowana Soda wnet zapomniala o choinkowym rozczarowaniu, zlapala wioslo w zeby i nie wypuscila go az do chwili, gdy zablokowala sie z nim we framudze maynardowego siedliska. Gotowa byla tak stac, az znuzylby ja sen, jednak Jordan postanowil wydobyc z opresji swojego psiego druha i przekrecil wioslo do pionu. Koniec kocow, cala przygoda nie skonczyla sie jednak dla Sody dobrze, bowiem napierala na framuge z taka moca, ze, gdy Jordan przekrecil pagaj, ona wpadla do przedsionka z tak ogromnym impetem, ze nie zdolala wyhamowac przed szafka z butami, no i przywalila w nia niczym rozpedzony strus w skale. Wydarzenie to oszolomilo ja do tego stopnia, ze caly wieczor spedzila lezac w fotelu nie ruszajac sie ani o pol cala i patrzac z nostalgia w rozswietlona ogniem glebie kominka.



W tym miejscu pozwole sobie na dygresje, bo mowiac o strusiach, nie moge nie wspomniec o smiesznej przygodzie, jaka kiedys spotkala mnie i Laki Loka. Jechalismy na koniach nieopodal kurzej fermy Dziadka Jozka w Bialej pod Lodzia, gdy nagle, w srodku pola wyskakuje przed nami na droge facet i zaczyna krzyczec i machac rekami. Nie moglismy uslyszec nic z tego, co chcial nam przekazac w swoim spazmatycznym jazgocie, bo byl jeszcze dobry kawalek od nas, ale przejeci powaga sytuacji postanowilismy  zejsc z kobyl i zapytac go, o co mu chodzi. Na to facet podbiega do nas i caly czerwony mowi: 'Jezu, dzieki Panowie, zescie zeszli z tych koni. Ostatni raz jak dwoch takich jak wy tu przegalopowalo, to mnie prawie do bankructwa doprowadzili. Bo ja hodowca strusi jestem, tam moja ferma jest. No i widzicie, tamtej nocy padalo, taka ulewa byla, ze wody po kostki. Rano wychodze z domu, ide do tych strusi, a tu jedzie tych dwoch pa-tam pa-tam, gaaalopem, strusie przerazone zaczynaja biegac to w jedna to w druga. Ja krzycze: raz na strusie, raz na tych co na koniach, a na to te konie coraz szybciej i te strusie coraz szybciej.  No i jak tamci sie zblizyli, to strusie przerazone glowa w piasek. Tylko widzicie, tak jak mowilem, piasku nie bylo tylko woda byla, wszystko zalane. No i mi sie, kurwa, trzy czwarte stada utopilo! Do tej pory splacam te topielce ptasie cholerne. Dzieki Panowie, tylko prosze nie galopujcie.'  I odszedl tam skad przyszedl ten hodowca strusi, ktorego juz nigdy pozniej nie spotkalem. A my na nasze konie wsiedlismy na nowo dopiero kiedy zniknal nam z pola widzenia ostatni wielki puchaty kuper z Antypodow...

Oprocz Wodza Ricka, Manitou Wielkiej Bjuli, Squaw Jen, Lowcy Jordana i Sody, do klanu Maynardow naleza jeszcze kaczka Charlie (choc ona po malu sprzeciwia sie adopcji i z kazdym dniem blizej jej do kurnika niz do naszego betonowego tipi) oraz dwaj synowie Ricka i Jen. Jednak zarowno Telf jak i Tik opuscili juz plemienne gniazdo: Telf zdradzil indianskie idealy, przeszedl na strone bladych twarzy i zajmuje sie wysiedlaniem Czerwonoskorych i handlem ich siedliskami, zas Tik juz wiele miesiecy temu wyruszyl na Wschod walczyc z Irokezami. I tylko od czasu do czasu przysyla nam telegramy relacjonujac, jak postepuja dzialania wojenne. Ja jednak podejrzewam, ze Irokezi to byl tylko pretekst, a tak naprawde Tik rozkochal sie w wodzie ognistej i pieknych niewiastach z East Coast i to dlatego wcale mu sie do domu nie spieszy...

Pozdrawiam Was, Drogie Dzieci! HO HO HO
Sw. Majki Majk ;-)



   







      

piątek, 3 grudnia 2010

Mo-vember

Dzis drugi dzien grudnia. A to znaczy, ze przedwczoraj skonczyl sie listopad - tutejszy November. Sprytni Canuksi, znani ze swojego uwielbienia do zabaw slowem (zapewne odziedziczonego po brytyjskich pradziadach), a zarazem szukajacy kazdej okazji by nie myslec o chlodnym, jesiennym deszczu, nie proznowali i jakis czas temu stworzyli termin 'mo-vember'. Twor ten pochodzacy od zbitki dwoch slow: november i mo, slangowego okreslenia moustach'u, czyli naszego swojskiego wasa, to dosc swieza inicjatywa charytatywna polegajaca na wspieraniu mezczyzn chorych na raka prostaty poprzez...zapuszczanie wasa! I tak, wszyscy ci, ktorzy decyduja sie na wziecie udzialu w tej ogolnokrajowej akcji, 31 pazdziernika gola sie na gladko, po to by przez caly nadchodzacy miesiac nie ukrocic swojego symbolu meskosci ani o milimetr. 'Mo-vember' jest tu widoczny doslownie wszedzie: mowi sie o nim w telewizji, pisze w internecie, zas wieczorami dyskutuje sie o nim przy kominku. A przechadzajac sie po ulicach Vancouver, mozna spotkac wszelkie mozliwe typy wasow: od cieniutkich i szalonych, w stylu Salvador'a Dali, przez grube i pelne, ktorych nie powstydzilby sie sam Nietzsche, po dumne i nieco psychodeliczne a la Fank Zappa. Zapuszczaja je wszyscy: skauci, studenci, budowlancy, profesorowie, a przede wszystkim, policjanci i kowboje!



Oprocz nie golenia sie, kanadyjski listopad kojarzy mi sie jeszcze z dwiema rzeczami: przede wszystkim z najwiekszymi mrozami, jakich dotad doswiadczylem o tej porze roku (przez caly poprzedni tydzien termometry rzadko kiedy wskazywaly temperature wyzsza niz -10 stopni Celsjusza), no i z bieganiem. A to dlatego, ze teoretycznie jogging jest ostatnia rzecza, o ktorej powinno sie myslec przy ulewnych i zimnych deszczach (pierwsza polowa miesiaca), czy snieznych zawiejach (dwa nastepne tygodnie). Jednak tutaj ludzie zyja sportem, za nic sobie maja wszelkie przeciwnosci, i po prostu robia swoje. Jeszcze na poczatku wydawalo mi sie, ze moje przebiezki o 7 rano po kostki w sniezno-deszczowej brei byly oznaka jakiegos wyjatkowego, slowianskiego hartu ducha, jednak szybko przekonalem sie, ze Kanadyjczycy nie dosc, ze maja was, to maja jeszcze jaja, i zarowno faceci jak i kobiety (no dobra, one nie maja ani wasa ani jaj, ale w zacietosci nie ustepuja nam ani o krok!) traktuja poranny trening bardzo powaznie i sa w tym cholernie konsekwentni.

Zima w Southlands

Co te trzy elementy maja ze soba wspolnego? Ano to, ze pewnego pieknego dnia wszytkie naraz spotkaly sie w jednym miejscu - a stalo sie to w 21 dniu zycia mojego wasa, kiedy to wybral sie on na tradycyjny bieg Classic Fall Run. Jest to ostatni w sezonie wazny wyscig, na ktory zjezdzaja sie milosnicy przebierania nogami z calego stanu British Columbia. Ten tegoroczny byl wyjatkowy. A to dlatego, ze odbywal sie przy tak wielkim mrozie, ze biegaczom wasy deba stawaly i za nic nie chcialy lezec spokojnie nucac sobie pod nosem jakas mila melodie. Uczestnicy mieli do wyboru trzy dystanse: 5 kilometrow, 10 i polmaraton. Wspolnie z malzenstwem Vilvangow - sasiadow z ulicy Blenheim, wybralismy najdluzszy dystans i byl to wybor najlepszy z mozliwych, bowiem po poczatkowych kilku kilometrach, na ktorych od mrozu az nam trzeszczaly kosci, szybko zlapalismy rozgrzewajacy rytm, ktory poniosl cala nasza trojke az do mety. Jednak zanim kazde z nas przekroczylo magiczna granice 21 kilometrow z hakiem, musielismy sie niezle napocic. Ja do 17 kilometra bieglem spokojnie (przez wiekszosc czasu pilnujac przy tym rytmu ladniejszej polowy panstwa Vilvang), jednak wtedy zobaczylem zblizajaca sie z naprzeciwka postac Jordana, ktory, jak sie pozniej okazalo, juz przebiegl swoj dystans i postanowil wrocic dodac mi otuchy na ostatnim odcinku trasy. Jeszcze wtedy czulem sie jak mlody Bog i mialem wizje siebie jako Forresta Gumpa mogacego biec tak sobie radosnie do konca swiata i jeszcze dalej. Wszystko sie zmienilo, kiedy Jordan stwierdzil, ze widac po mnie, ze mam jeszcze mnostwo sily i 'zebym biegl za nim'. Tak tez zrobilem i...o malo sie przez to nie wykonczylem.




Ten przeklety gnojek narzucil takie tempo, ze pluca mialem w gardle, a serce przepompowalo mi chyba z cysterne krwii. Jednak nie ma tego zlego co by na dobre nie wyszlo, bo dzieki niemu, nie dosc, ze przebieglem swoj najszybszy kilometr w zyciu na dlugim dystansie (3 minuty 20 sekund pomiedzy 18 a 19 slupkiem), to jeszcze caly wyscig ukonczylem w czasie 1:45:01! Co wiecej, mialem jeszcze sile, zeby skopiowac numer Jordana i wrocic najpierw po Margot, ktora ostatecznie dobiegla siedem minut po mnie (rewelacyjny wynik, w koncu babka ma 49 lat), a pozniej po Jima, ktory co prawda kiedys byl zawodnikiem wrestlingu (mial ksywe Jim 'The Greek'), ale niewiele mu zostalo z dawnej kondycji, i ostatecznie doczlapal zziajany do mety po 2 godzinach i 9 minutach ciaglego biegu.




Dzis wspominam udzial w Fall Classic jako jedna z moich najwspanialszych tutejszych przygod, ale niestety jedna rzecz z nim zwiazana od kilku dni spedza mi sen z powiek: zgodnie z zasadami 'mo-vember', z poczatkiem grudnia twoj was musi isc pod noz, inaczej cala miesieczna zabawa sie nie liczy. Tym samym, wraz z nim, strace wspaniale aerodynamiczne wlasciwosci, ktore sprawily, ze do predkosci wiatru brakowalo mi juz naprawde niewiele...

Hugs,
Moustache Miki

środa, 24 listopada 2010

Good friend we've had, good friend we've lost

I odjechal w sina dal moj kompan i druh kanadyjskiej wyprawy Mike Garrett. Po prostu zapakowal swoja wielka walizke wypelniona dolarami do luku bagazowego autokaru Greyhound, zerknal obojetnie po raz ostatni na Vancouver - miasto, w ktorym nie spelniaja sie marzenia, i ruszyl samotnie w strone Rocky Mountains. Dostojny Szary Ogar parsknal, z rury wydechowej buchnela mu chmura czarnego dymu, tloki szybko rozhustaly sie na dobre, i juz mogl wygramolic sie z autbusowej zatoki i powiezc Mike'a ku kolejnej przygodzie.

Spedzilismy razem prawie trzy miesiace - niewykle owocny to czas, pelen wspanialych chwil, ale i licznych rozterek. Nigdy nie zapomne rozmow, ktore odbywalismy wyrywajac chwasty, droczac sie z gasiorem, wyrzucajac gnoj, czy po prostu jezdzac na rowerach po okolicy.
Co prawda niby znalem Mike'a od czasow liceum, ale tak naprawde poznalem go dopiero teraz, i dzis musze powiedziec, ze niezwykly to czlowiek. Mimo ze bardzo roznimy sie temperamentami, mamy inne pasje, i w ogole troche inaczej patrzymy na swiat, polaczyla nas jedna bardzo wazna cecha - dazenie do kompromisu. Niewielu spotyka sie ludzi, ktorzy maja w sobie tak niewielkie poklady, nazwijmy to, 'fundamentalnej agresji', dzieki czemu przez caly ten czas, gdy wspolnie okupowalismy siedlisko Maynardow, nie doszlo miedzy nami (miedzy nami a nimi z reszta tez) do ani jednej sytuacji, ktora nioslaby za soba chociaz cien konfliktu. Zaimponowal mi w nim rowniez totalny brak lizusostwa - i tak, podczas gdy ja, slynny klakier, czesto mowie ludziom to, co chca uslyszec, on to olewa, i wali prawde miedzy oczy. A najczesciej po prostu nie mowi nic. W ogole Mike to taki wspolczesny interaktywny filozof, ktory swoja samotnie zamienil na facebook'a, a uczniow spisujacych jego mysli przegnal i zastapil internetowym blogiem: michalsarniak.blogspot.com. Z jednej strony bedzie mi brakowalo naszych dywagacji o mozliwosci (a wlasciwie jej braku) zycia w dwoch miejscach naraz, prowadzonej przez niego szkoly latania Charliego, robienia w konia Sody, dorzucania sodastu* koniom, wielogodzinnych potyczek w pingla, pysznych nalesnikow i wielu innych niezapomnianych momentow. Z drugiej jednak, wierze, ze jego ruch z powrotem na Wschod wcale nie jest krokiem wstecz, a wrecz przeciwnie, moze sie okazac prawdziwa katapulta, ktora wyniesie go wyzej, niz on sam jest sie w stanie spodziewac, i dzieki ktorej zda sobie sprawe, czego chce od zycia, a przede wszystkim, czego zycie chce od niego.

Tego Ci wlasnie zycze Mike, zebys, dokadkolwiek Cie nie zawieje ten polnocno-amerykanski wiatr, odnalazl tam siebie, i zebys byl szczesliwy ze swiatem i z samym soba! Zycze Ci, zebys uzyskal spelnienie i wrocil tu kiedys i zrobil wszystko to, co tak bardzo chciales zrobic, a co, z roznych przyczyn, nie bylo Ci dane...

Usciski i...a niech tam...buziaki ;-)


    * z ang. sawdust, odnosnie trocin, ktore codziennie podsypywalismy przy pomocy taczki i widel pod pasibrzuchy Guinessa, TJ-a, Amadeusa i tego czwartego brazowego z krotkimi uszami, ktorego imienia chyba nigdy nie zapamietam.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Bezwzglednosc w Seattle

 

Seattle zawsze bylo dla mnie miejscem mitycznym. W przeciwienstwie do pokolenia moich rodzicow, ktorzy snili o Paryzu spod piora Cortazara czy Rzymie widzianym katem oka Pasoliniego, ja mialem swoje Seattle, magiczna wyspe bujajaca sie swobodnie na falach Pacyfiku w rytm glosu Eddiego Veddera. To wlasnie wokalista Pearl Jam, o ktorym zazartowalem kiedys w rozmowie z kolezanka, ze jest jedynym facetem na swiecie, dla ktorego moglbym zmienic orientacje, sprawil, ze kiedy moi koledzy z podstawowki blagali swoje mamy o wyjazd do Disneylandu, ja zbieralem na bilet na zachodnie wybrzeze. Nie spodziewalem sie wtedy jednak, ze skarbonka okaze sie taka swinia i wypelni sie dopiero po uplywie prawie dwudziestu lat.Ale dzis nie zaluje, ze zamiast odwiedzin u Kaczora Donalda i zdjecia z psem Pluto trafila mi sie, spozniona bo spozniona, ale jakze wyczekiwana eskapada do stolicy Washington State.


Jeszcze w drodze zastanawialem sie, czy uda mi sie chociaz powachac slynny grunge'owy klimat miasta z poczatku lat 90', o ktorym tyle w zyciu czytalem i slyszalem. Bylem ciekaw, czy dalej gra sie tam garazowego rocka, czy rzeczywiscie po ulicach chodza sami odlotowcy, i czy naprawde co krok doslownie potykasz sie o schodki knajp z lokalna muzyka na zywo. Niemniej jednak, od poczatku mialem swiadomosc, ze dwa dni, ktore mialem tam spedzic, nie wystarcza, zeby poznac dusze miasta, postanowilem wiec wyluzowac i potraktowac te wizyte jako przystawke, rekonesans przed prawdziwym desantem za jakis czas.



Seattle przywitalo nas (mnie, Mike'a i znajoma pare polskich Kanadyjczykow) zgodnie z jesienna prognoza, ktorej nie powstydzilby sie sam Jarek Kret - mzawka i mgla, ktora osadzila sie na polowie wysokosci biurowcow w Downtown. W tym przypadku uzycie terminu 'drapacze chmur' nie mialoby sensu, bo chmur w ogole nie bylo widac, a jesli juz ktos kogos drapal, to na pewno mgla drapacze, a nie drapacze mgle! Mozna by sie uprzec, pobawic slowami i stworzyc termin 'drapacze mgiel', ale czy to nie brzmialoby durnie?!


Seattle to dwa swiaty na niewielkiej przestrzeni, rozniace sie od siebie wlasciwie wszystkim, a odgrodzone od siebie jedynie dziesieciopasmowa autostrada - pierwszy to bezwzgledny kapitalizm w najczystszej formie, a drugi wrecz przeciwnie, to taki amerykanski skansen, z malymi sklepikami, restauracyjkami, gdzie wlasciciel zna klientow z imienia, starymi kinami i kregielniami. Tak jakby amerykanski Wujek Sam upchnal niebo i pieklo w jednym miejscu, bo w czyscu zabraklo mu miejsca na basen. A porownanie to nie jest takim znowu naduzyciem, bo to co pelne zlej energii kumuluje sie na dole (Downtown), a gora (Capitol Hill) reprezentuje to co w Seattle najlepsze!

Do tej pory myslalem, ze pojecie 'globalizmu' mnie nie dotyczy. Oczywiscie, mialem swiadomosc, ze swiat sie uniformizuje, ze McDonald'y wszedzie sa rownie zolto-czerwone, ze Coca Cola ma ten sam narkotyczno slodki posmak w najodleglejszych zakatkach globu, a ligol juz ostatecznie przegral batalie o miano najbardziej rozchwytywanego jablka na rzecz swojego i-kuzyna z Cupertino. Jednak wciaz wydawalo mi sie, ze mozna byc ponad tym szalonym kapitalistycznym wyscigiem. Dopiero kiedy zobaczylem, ze nawet w Seattle, bastionie buntu, miejscu, ktore przezylo w 1999 roku jedna z najbardziej brutalnie stlumionych antyglobalistycznych demonstracji w historii, ze nawet tu H&M jest wiodaca marka odziezowa, 'tutejsze' Vansy tez sa robione w Chinach, a centrum handlowe Macy's nie rozni sie wlasciwie niczym od hiszpanskiego Corte Ingles czy naszej Arkadii, zrozumialem, ze pewnie juz tylko ostatnie lemkowskie wioski moga dawac nadzieje na odciecie sie od calego tego wariactwa. Lemkowskie wioski i...Capitol Hill!


Do Capitol Hill doprowadzila nas informacja mowiaca o tym, ze na tamtejszym Broadway'u znajduje sie kregielnia nalezaca do, nomen omen, Eddiego Veddera. Zeby dotrzec tam z Downtown, trzeba wspiac sie jedna z dwoch stromych jak stok narciarski ulic: Pike lub Pine Street, minac dziadka-kloszarda z tranzystorowym radiem przy uchu, nie patrzec w oczy groznie wygladajacemu Murzynowi na przystanku autobusowym, i wreszcie zapytac jakiegos lokalsa o 'Garage'. Tak wlasnie nazywa sie kregielnia, w ktorej przegralismy z Mik'em chyba ze dwie godziny, i ktora, jak sie okazalo, wcale nie nalezala do mojego mlodzienczego idola. Barman powiedzial mi, ze to najgoretsza plotka w calym Seattle, i ze nie wiadomo, kto ja rozpuscil, ale, ze dobrze zrobil, bo ma dzieki temu przynajniej tysiac nowych klientow... On sie cieszyl, ja mniej - rowniez dlatego, ze po dziewieciu zacietych partiach w kregle czulem, jakbym zamiast lewego uda mial wielki kamien, a moj prawy lokiec zdawal sie wypasc z zawiasow i krzyczal blagalnie o naoliwienie. Nie wiem, czy ktos go uslyszal, ale faktem jest, ze juz nastepnego dnia lokcio-modlitwa sie spelnila. Po nocy spedzonej na obrzezach u Phoebe i Billa, znajomych poznanych niegdys w Berlinie, rankiem wrocilismy do miasta i zapuscilismy sie w gorna czesc Pine Street, gdzie zupelnie niechcacy odkrylismy miejsce, w ktorym zjadlem jedna z najwspanialszych rzeczy w moim zyciu - olio di oliva ice-cream. Mamo, wybacz ale ta delicja przebila nawet Twoj slynny makaron z parowka ;-) Kazdy liz, kazdy kes tych wyjatkowych lodow laczyl sie z poczuciem euforii tak wielkim, ze czulem sie niczym jezdziec przemierzajacy andaluzyjskie gaje oliwne na grzbiecie polarnego niedzwiedzia. Druga kulka - o smaku pumpkin pie - spowodowala, ze wrocilem do stanu normalnosci, a moj niedzwiedz zniknal rownie szybko jak sie pojawil... To w ogole byl dzien prawdziwego obzarstwa, bo przed lodami wpadlismy na wysmienite tajskie noodle przygotowane przez sympatycznego kucharza z Peru, a chwile pozniej dwudziestoparoletnia kopia Tracy Chapman imieniem Norah zaserwowala nam w swojej przytulnej nalesnikarni crepes z przysmakiem prosto z Buenos Aires, najpyszniejszym karmelem na swiecie - dulce de leche. A zeby bylo jeszcze milej Norah udekorowala nasze desery bita smietana z syfonu oraz soczystymi truskawami, po czym opowiedziala nam historie, jak to studiowala w Montrealu filmoznawstwo i na jednym z kursow obejrzala chyba wszystkie filmy...Wajdy i Kutza. Na koniec wyznala nam, ze jej najwiekszym marzeniem jest podroz do...Niemiec, po czym pozegnala nas serdecznie szczerzac wielkie biale zeby, na co my obiecalismy jej, ze na pewno jeszcze kiedys do niej zajrzymy. Podczas pobytu w Seattle zaliczylismy jeszcze oryginalny, leczniczy hinduski tchai, oryginalnego choc nieszczegolnie leczniczego miejscowego portera o hebanowym kolorze, i deske serow za pietnascie baksow, w ktorej sklad wchodzilo glownie pokrojone w plasterki jablko udekorowane kilkoma kawalkami jakiegos nieszczegolnie smacznego smierdziucha prosto z Walmart'u. Wspanialym ukoronowaniem tej naszej Wielkiej Amerykanskiej Wyzerki byl sobotni poranny targ Farmers Market odbywajacy sie w starej dzielnicy portowej.



Miejsce to slynie glownie z ekipy rybakow, ktorzy co ranek sprzedaja tu dopiero co zlowione, ogromne tunczyki, lososie, i kraby o nogach tak dlugich, ze smiem twierdzic, ze na pewno nie maja sobie rownych w podwodnych mityngach lekkoatletycznych. Jednak slawa rybakow nie bierze sie z wyjatkowych zdolnosci sportowych ich 'podopiecznych', ale z tego, ze sprzedajac swoj towar robia niezly show: na poczatku niby nic, pokrzykuja tylko zachwalajac swoj towar, by po chwili zaczac spiewac swoja rubaszna piesn, ktorej towarzyszy...rzucanie kilkudziesieciocentymetrowymi rybami z jednego stoiska do drugiego. Oszolomieni turysci musza naprawde uwazac, zeby nie dostac w cymbal jakas nisko lecaca makrela czy inna monstrualnych rozmiarow sardyna! Ale targ przy Pike&First to takze znakomita wloska kawa, dyniowe muffiny prosto z pieca, oliwa z oliwek w dziesieciu smakach, mikroskopijne winiarnie, swieze sery, owoce, wysmienite, gorace bagietki, pierwszy na swiecie Starbucks oraz uroczy grajkowie i artysci uliczni robiacy sztuki iscie cyrkowe. Mi najbardziej spodobal sie numer goscia, ktory krecac trzema hula-hop naraz, skakal na jednej nodze i gral na gitarze fajny blue-grass, po czym te sama gitare postawil sobie na glowie i robiac wszystko to co wczesniej dolozyl jeszcze harmonijke i grzechotki. Czad!

W calym tym gastronomicznym zamieszaniu zupelnie zapomnialem, ze przyjechalem do Seattle zalapac sie na grunge'owy klimat, ktory zawsze byl tak bliski mojej niespokojnej duszy ;-) I wtedy, z czekoladowym (wysmienitym!) ciastkiem w jednej dloni i aromatyczna kawa prosto ze starodawnego ekspresu w drugiej, nagle zdalem sobie sprawe, ze prawdziwego grunge'u juz nie ma, a jedyni grunge'owcy, ktorych mozna tu spotkac to zagubione niedobitki z Europy srodkowo-wschodniej, spoznione o ponad dekade na wyjatkowy muzyczny spektakl, ktory skonczyl sie wraz z odejsciem  Kurta Cobaina czy Layne Styley'a...    



 

czwartek, 4 listopada 2010

Rozliczenie z Matka Lwica

Kiedy wyjezdzalem z Polski, mialem swiadomosc, ze na wlasne zyczenie pozbawiam sie cieplej posadki, na ktorej pewnie moglbym przebumelowac do czterdziestki albo i dluzej. Wiedzialem, ze trudno bedzie mi znalezc prace rownie pewna i wygodna. Jednak czulem tez, ze bycie przydupasem swojego szefa to nie bylo to, co chcialbym w zyciu robic. Oczywiscie, kolacje w najlepszych knajpach, podroze po Europie i ambasadowe rauty z cala pewnoscia nalezaly do przyjemnosci, jednak w pewnym momencie zadalem sobie pytanie, czy ja tak naprawde sie w tym realizuje, czy usmiechanie sie do podstarzalych hrabin i spelnianie najbardziej wydumanych kaprysow mojego pryncypala jakkolwiek mnie wzbogaca. Pewnie do pewnego momentu tak bylo, ale przyszedl dzien, kiedy poczulem, ze praca przestala mnie cieszyc, ze niczego wiecej nie moge sie w niej nauczyc (a jesli juz to predzej czegos zlego niz dobrego), i ze jesli nie postawie na siebie samego, to moge skonczyc jako wieczny 'cien' czlowieka, z ktorym, mimo wszystko, chyba jednak nie chcialbym spedzic reszty zycia ;-) Mysle, ze odszedlem w dobrym momencie, dzieki czemu dzis przyjemne wspomnienia o mocy butelki najlepszego Cremanta z naszej magicznej piwniczki zdecydowanie dominuja nad tymi smutnymi spod herbu luksemburskiego lwa o przekrwionych oczach i oddechu pamietajacym smak przedwczorajszej kawy. Przez trzy lata, ktore przepracowalem dla ksiezakow z pogranicza niemiecko-francuskiego, udalo nam sie stworzyc, wraz ze Szwedem zydowskiego pochodzenia Thomasem, przyszywanym dzieckiem bulgarskiej ligi samurajow Katarina i libanska dziewica orleanska Mirlena, wyjatkowy pracowniczy team. Ta miedzynarodowa i wielozadaniowa mieszanka to zapewne najpiekniejszy suwenir, jaki pozostal mi z tego okresu, a zarazem ludzie, ktorzy zaserwowali mi bezcenna szkole poruszania sie w swiecie doroslych. To przy nich z beztroskiego, przekornego studenciaka zmienilem sie w troche mniej przekornego cwiercwiekowca, ktory moze jeszcze nie wie, czego chce, za to wie, czego na pewno nie chce.
Nie chce zycia latwego i bezrefleksyjnego. Nie chce, zeby ktokolwiek cierpial muszac znosic moje kaprysy. Nie chce, zeby z nic nierobienia, moja codziennoscia zawladnela nuda. Nie chce nigdy pomylic dobrobytu z przesytem. I wreszcie, nie chce, zeby w moim zyciu forma kiedykolwiek wziela gora nad trescia...
Wiem juz, ze zeby tak sie stalo, musze isc swoja droga i chocby ta droga byl row wydrazony przez kanadyjski szpadel, to musze sie jej trzymac, usmiechac sie do swiata i liczyc na to, ze i on bedzie sie usmiechal do mnie.

środa, 3 listopada 2010

Amazonki znad Fraser River

Stajnia to zupelnie wyjatkowe miejsce. Przede wszystkim dlatego, ze w tym rzadzacym sie swoimi prawami mikroswiecie prym wioda kobiety - kobiety jezdza, kobiety opiekuja sie konmi, karmia je i czesto nie widza swiata ponad klebami swoich czterokopytnych pupili. Stajnia to tez miejsce, w ktorym te same kobiety przechodza dziwna transformacje, a mianowicie male, rozwydrzone dziewczynki zamieniaja sie tu w odpowiedzialne mlode damy, a czterdziesto- i piecdziesieciolatki wrecz przeciwnie, zachowuja sie jakby cofnely sie w rozwoju o przynajmniej o kilka dekad. Podczas gdy corki czesto po raz pierwszy spotykaja sie tu z poczuciem obowiazku i odpowiedzialnosci za druga zywa istote, czyszcza i dogladaja swoich pony-horse'ow, ich matki licytuja sie miedzy soba, ktora kupila lepszy czaprak, ktora wlasnie zaplacila wiecej za fryzjera (usluga: uplecenie ogona w warkocz i podciecie grzywy na irokeza), albo tez ktorej kon ma wieksze...kopyta. Ostatnio bylem swiadkiem, jak dwie babki w srednim wieku zaczely od klotni, bo jedna upierala sie, ze jej ogier nosi 6-calowe podkowy, a druga szydzila, ze obok takich to on nawet nie stal, a skonczyly na tym, ze ta od ogiera nastepnego dnia wyniosla sie razem ze swoim rumakiem i wszystkimi swoimi konskimi zabawkami do klubu jezdzieckiego po drugiej stronie ulicy...
Tak, nie wiedziec czemu, jazda konna to sport (styl zycia?) zdominowany przez plec piekna (i zlosliwa jak cholera!). Doszlo do tego, ze od kiedy w Southlands, dzielnicy w ktorej mieszkam, i w ktorej na 100 domow przypada 400 koni, wyladowalem ja a nastepnie pewien meksykanin imieniem Raul, kobiety zaczely zartowac, ze lokalna meska populacja zanotowala dwustuprocentowy wzrost. Kiedys zapytalem pewna znajoma, dlaczego tak jest, odpowiedziala, ze faceci koni sie po prostu boja, po czym dziarsko odjechala na swoim ogromnym - przynajmniej poltonowym - karym stalionie kontrolujac kazdy jego ruch. Jesli swojego meza trzyma za morde tak krotko jak to biedne konisko, to wspolczuje biedakowi...
A jesli by tak bylo i rumak bylby lustrzanym odbiciem meza swojej wlascicielki, jak myslicie, kim bylby wybranek tej pani? Ja obstawiam niskiego tluscioszka w szelkach, marzacego o dalekiej podrozy ;-)


niedziela, 31 października 2010

Moj pierwszy raz

Wpis ten dedykuje Zosi Ochab, ktora jest dla mnie wielka inspiracja, niedoscignionym wzorem i czlowiekiem, ktorego madrosc sprawia, ze zycie staje sie prostsze, pelniejsze i piekniejsze. Zosi, dzieki ktorej zrozumialem, ze zeby dokads dotrzec, trzeba pokonac swoja droge na piechote, po to, zeby nie zapomniec w miedzyczasie, po co sie zmierza...

Wszystko zaczelo sie od owsianki. I to nie takiej zwyklej szarej pulpy, tylko wybornej mieszanki srebrzystych platkow, jedrnych rodzynek, soczystych orzechow wloskich, slodkich migdalow, pokrojonego w plasterki banana, szczypty soli i garsci cukru trzcinowego. Owsianka zawsze byla dla mnie posilkiem wyjatkowym, bowiem jako szkrab wychowany przy koniach, od kiedy siegam pamiecia wychodze z zalozenia, ze skoro owies potrafi dac sile tym wielkim czterokopytnym stworom, to pewnie podobnie dziala na ludzi. I tak, nie wiem od ilu juz lat, kiedy budze sie z samego rana, nie mysle ani o kawie, ani o papierosie, ani o niczym innym, tylko o moich ukochanych platkach. A dzieki Kanadzie ten sniadaniowy rytual nabral zupelnie nowego charakteru - a to dlatego, ze Jordan (syn Maynardow, matka Charliego i nieoficjalny krol hippisow) nauczyl mnie swietnego patentu: mianowicie zamiast uzerac sie z tradycyjnym gotowaniem owsianki w garnku, wrzuca wszystkie skladniki do miski, miesza, zalewa zimna woda i wrzuca do mikrofalowki na 5 minut. Dzieki temu, nie dosc, ze nic sie nie przypala i nie skawala, to jeszcze masz okazje, zeby zrobic w miedzyczasie cos pozytecznego (w moim przypadku wypuscic kaczki, przegonic szczura ze spizarni albo wyprowadzic Charliego na spacer). A kiedy owsianka juz zabulgocze, dodaje troche mleka, mieszam cala miksture po raz ostatni i wpycham ja w siebie w ekspresowym tempie niczym samotuczacy sie gasior. Codziennie powtarzam sobie, zeby nie spieszyc sie ze sniadaniem i przy kazdej kolejnej lyzce pomyslec o glodujacych Murzyniatkach w Afryce. Niestety, w tym przypadku empatia zdecydowanie przegrywa z lakomstwem, a flirt owsianki z moim przelykiem trwa zdecydowanie krocej niz jej dochodzenie z mikrofalowka ;-)
Z tego co napisalem powyzej, jasno wynika, ze jestem owsiankowym krotkodystansowcem. Jednak szczesliwie sprawy maja sie wrecz przeciwnie, jesli chodzi o bieganie - podczas gdy w wyscigu na sto metrow przegralbym z niejednym hamburgerozerca, na dluzszych trasach czuje sie coraz mocniejszy. A wspominam o tym, bo dzisiaj pobieglem swoj pierwszy wyscig na kanadyjskiej ziemi, i z duma moge sie pochwalic, ze 31 pazdziernika pobilem swoja zyciowke na 10 kilometrow. Co prawda czas 41:18:93 zapewne nie sprawi, ze zaczna sie o mnie zabijac sponsorzy, ale i tak po biegu czulem sie jakbym wlasnie wygral maraton na Igrzyskach Olimpijskich.


A propos wygrywania, juz calkiem serio, po biegu okazalo sie, ze zajalem pierwsze miejsce w nieoficjalnej klasyfikacji na najdluzsze i najbardziej skomplikowane nazwisko. A to wszystko raptem miesiac po wznowieniu treningow po zszyciu (czy tez 'zeszyciu' jak mowil moj doktor) lakotki w lewym kolanie... I jak tu nie wierzyc w magiczna moc owsianki?!


Sam wyscig odbyl sie w duchu Halloween - biegacze i kibice poprzebierali sie za przerozne stwory, a szlak naszych zmagan zostal udekorowany licznymii dyniowymi wariacjami.
     
                                            




Co do trasy, przebiegala tzw. seawall'em, o ktorym juz wczesniej pisalem, ze jest chyba najpiekniejsza miejska sciezka spacerowa, jaka widzialem w zyciu. Wierzcie mi, ze bieganie nad brzegiem zatoki z jednej strony, a u stop poteznego urwiska z drugiej, z czapy ktorego dumnie spogladaja na ciebie wiekowe Stanley Park'owe klony, sprawia, ze praca twoich nog wykracza poza ramy 'wysilku fizycznego' i staje sie prawdziwa uczta dla zmyslow wszelakich. I tak, w momentach kryzysowych (szczegolnie pomiedzy piatym a szostym kilometrem) powtarzalem sobie: 'Stary, nie pekaj. Spojrz na wode, zerknij na slonce, lap powietrze w pluca - jestes najszczesliwszym czlowiekiem na Swiecie!'. Juz na mecie, gdzie czekala na nas wspaniala wyzerka z czekoladami, bananami, ciastkami, jogurtami i calym mnostwem innych rarytasow, pomyslalem sobie, ze mantra, ktora powtarzalem sobie w chwilach slabosci, nie byla jedynie wybiegiem, tanim chwytem na polykanie ukradkiem kolejnych metrow.

Miko&Jordan na mecie, miejsca odpowiednio: 125 i...9
To byla najprawdziwsza prawda (albo tez oczywista oczywistosc): Zycie jest tak piekne, ze trzeba je lapac garsciami, poki mamy ku temu okazje. Bo skoro niejeden czlowiek potrafi smucic sie, kiedy moze wszystko, co sie z nim stanie, kiedy nie bedzie mogl nic?

Zosiu, dziekuje Ci za to, ze dane bylo mi chociaz otrzec sie o Twoje wyjatkowe podejscie do zycia. Codziennie trzymam za Ciebie kciuki...





With love from the Wild West,


Mick Jogger
         

niedziela, 24 października 2010

(U)rodziny w Whistler


W ostatni wtorek blizniacy: Chris













i Mike













zabrali mnie na urodzinowy wypad do Whistler. Juz sama droga zapowiadala, ze bedzie to wyjatkowy dzien. I to nie tylko dlatego, ze po raz pierwszy od przyjazdu do Kanady opuszczalismy Vancouver. Byla to bowiem jedna z najpiekniejszych, najbardziej spektakularnych tras, jakie widzialem w zyciu. Czteropasmowa autostrada wcisnieta pomiedzy przepiekne, choc odrobine zlowrogie grzbiety North Van, a zatoke, ktora od oceanu dzieli jedynie Vancouver Island (wyspa, po ktorej poludniowej stronie znajduje sie Victoria - stolica stanu British Columbia), byla czyms pomiedzy Highway to Hell a Stairway to Heaven. A my znalezlismy sie w samym srodku tego 'pomiedzy'. 



Jesli chodzi o Vancouver Island, podobno trzeba ja odwiedzic ze wzgledu na dwie sprawy: pierwsza to pierwotne lasy deszczowe z drzewami tak ogromnymi, ze potrzeba dziesieciu osob, zeby je oplesc. Druga to plaza w Tofino - ciagnacy sie przez dziesiatki kilometrow piaskowy rezerwat przyrody, a jednoczesnie jesienna Mekka surferow z calej Ameryki. To tu w listopadzie i grudniu maja byc najlepsze fale na calym zachodnim wybrzezu, dlatego tez juz niedlugo zjada sie ich milosnicy nawet z San Diego. Juz w drodze powrotnej, postanowilismy, ze bezdyskusyjnie to wlasnie Tofino bedzie celem naszej kolejnej wyprawy. Trzymajac sie religijnej nomenklatury trzeba zaznaczyc, ze jesli Tofino jest Mekka surferow, to Whistler mozna spokojnie nazwac Katmandu narciarzy i (a moze przede wszystkim) snowboardzistow. I to nie tylko tych spod znaku Buddy ;-) To wlasnie w Whistler w lutym tego roku odbyla sie wiekszosc olimpijskich zmagan, kiedy to dwa srebrne medale w skokach wywalczyla nasza Mala Mysza, narciarz Bode Miller najpierw wypil cysterne piwa, a nastepnie rozlozyl na lopatki cala konkurencje w superkombinacji, a Justyna Kowalczyk nieomal sprawila, ze komentator Tomasz Zimoch wyzional ducha:


Jednak wracajac do naszej eskapady, tuz za miejscowoscia Squamish, Chris zapytal mnie, czy jest cos specjalnego, czego zyczylbym sobie na urodziny. Niewiele myslac odpowiedzialem, ze owszem, chcialbym spotkac niedzwiedzia, i ze idealnie byloby, gdyby nie byl to grizzly ludojad. Na to Chris uniosl wzrok i sciszonym glosem wypowiedzial nastepujace slowa: 'No to nie pozostaje nam nic, jak pomodlic sie do indianskich bogow, zeby zeslali nam jakiegos miska...'.

Chris Czartorski jest emerytowanym profesorem fotografii, a wiekszosc zycia wykladal na vancouverskim Emily Carr University of Art and Design. Jest to czlowiek o wielkiej kulturze osobistej, mowiacy jezykiem jakiego juz sie wlasciwie nie slyszy - pelnym elegancji i wyczucia chwili. W jego ustach rownie pieknie brzmi kwiecista wypowiedz o historii czarno-bialego zdjecia, jak i stwierdzenie odnoszace sie do architektury miejsca, w ktorym mieszka: 'Bo widzicie, w West Vancouver, jesli chodzi o budownictwo, wszystko jest jakies takie...rozpierdolone.' Chris przyjechal do Kanady w wieku dwoch lat, wiec jest wlasciwie bardziej Kanadyjczykiem niz Polakiem, ale po polsku mowi lepiej niz niejeden lowca forfiterow!
A co najwazniejsze, jest niezwykle skromnym i dobrodusznym czlowiekiem. Jednak pomimo wszystkich jego zalet, nie spodziewalbym sie, ze dodatkowo jest jeszcze jasnowidzem. A w najgorszym przypadku, ze ma wtyki u jakiegos squamishowego szamana - mysle bowiem, ze maczal palce w tym, ze moje zyczenie spelnilo sie jeszcze przed zachodem slonca. Po urodzinowym toascie spod herbu Whistler Honey Lager wybralismy sie na spacer nad Zaginione Jezioro (Lost Lake), i nie zdazylismy nawet dobrze wejsc do lasu kiedy na naszej drodze stanal...niedzwiedz. Przylapalismy go, kiedy akurat dopasal sie na skraju pola golfowego (wstyd przyznac, ale do tej pory nie wiedzialem, ze miski bywaja trawozerne) i poczatkowo wydawalo sie, ze nas zignorowal. Stalismy wiec i gapilismy sie na niego jak glupi w ser, i otrzezwielismy dopiero kiedy uniosl leb, zwrocil sie w nasza strone i zaczal intensywnie poruszac nozdrzami. Lekki wiatr wial akurat z naszej strony, takze szybko i bez slow zdalismy sobie sprawe, ze jest to jeden z tych momentow, kiedy natura pokazuje nam, kto tu tak naprawde jest szefem.   




Dopiero chwile pozniej dotarlismy do tablicy informujacej, jak nalezy postepowac w przypadku spotkania z Mr.Bearem: 'Unikac kontaktu wzrokowego i powoli sie wycofac'. My oczywiscie zrobilismy wszystko na opak - podeszlismy najblizej jak sie dalo i stoczylismy z miskiem batalie na spojrzenia bardziej ekscytujaca nawet od codziennych zmagan Charliego z Soda. Tym bardziej, ze tym razem to my bylismy w roli Charliego, a misiek na pewno mial wiecej oleju w glowie niz Soda... No bo to w koncu najglupszy pies na swiecie.


  
Na szczescie indianscy bogowie byli laskawi i nie dosc, ze nie musielismy sie zegnac z naszymi skalpami, to jeszcze bezpiecznie doprowadzili nas do Lost Lake - jeziora z woda w kolorze szmaragdu, nad ktore latem pielgrzymuja nudysci z calego stanu BC, pala ganje i plywaja nago na wlasnorecznie zbudowanych tratwach. 





Jako ze lato juz sie skonczylo, nie dane nam bylo stanac oko w...oko z zadnym z nich, za to natknelismy sie na najciezszego grzyba jakiego w zyciu spotkalem. Kanadyjska wersja prawdziwka (choc w barwach kozlaka), ktora znalezlismy nad samym brzegiem jeziora moze nie byla monstrualnie wielka, za to byla cholernie ciezka - nasz okaz wazyl dobre trzy kilogramy (albo i wiecej). W kazdym razie wystarczajaco duzo, zeby rozbolala mnie reka, kiedy nioslem go do samochodu. No i wystarczajaco duzo, zeby znokautowac  brata niedzwiedzia, gdyby tym razem jednak zechcial z nami zadrzec! 

  


Moje cwiartkowe urodziny w Whistler zakonczyl piekny, siniejacy zachod slonca. Dzieki chlopaki za wspanialy wypad!


środa, 20 października 2010

Miki the Kid

Lucky Luke, Pat Garrett czy Emilio Estevez z 'Mlodych Strzelb' to tylko niektorzy z moich dzieciecych idoli, ktorych pewnie nigdy bym nie poznal gdyby nie prawdziwa kowbojska pasja Loco. Podczas gdy inni ojcowie nagrywali na vhs-ach kolejne odcinki 'Ekstradycji', moj pochlanial, a wrecz pozeral niezliczone ilosci westernow. Kiedy inni kolekcjonowali poroza i pamiatki z uzdrowisk, on wynajdywal prawdziwe, skorzane, amerykanskie kulbaki z blaszkami z wygrawerowanym napisem 'Billy Cook Saddles' i innymi ozdobnymi bajerami. Co prawda dawno temu Loco chcial zostac Indianinem (przeczytal nawet pare ksiazek o Siouxach i Cheyenne'ach), ale chyba cos mu poszlo nie tak z jakas piekna squaw, bo szybko przeszedl na druga strone barykady i na zawsze odwrocil sie od czerwonoskorych braci. A ja, chcac nie chcac, dorastalem w takich warunkach i z perspektywy czasu musze stwierdzic, ze nie zdolalem sie oprzec kowbojskiej manii - mysle, ze smialo mozna powiedziec, ze marzenia o byciu kowbojem wyssalem z mlekiem...ojca :-)
Pamietam jak siedzielismy przed laty w Nowicy z Loco i z 'polskim Dylanem' Arkiem, tylko we trzech, sluchalismy Neila Younga, ogladalismy filmy o Dzikim Zachodzie, a ja jak to dzieciak zafascynowany starszymi kompanami, raz wyobrazalem sobie siebie samego to jako Wyatta Earpa, to Billy'ego the Kida. Rozsiadalismy sie wieczorami w zadymionej kuchni, na ktorej scianach wisialy niesmiertelne tapety w zielone grochy, Arek przygrywal swoje poetyckie ballady, a Loco wyl o tym ,ze zycie jest cudowne (szczegolnie w polowie flaszki Seven Crown, ktora kupowalismy za 190 koron w sklepie na granicy w Koniecznej). Niewiele bylo wtedy potrzeba, zebym zaczal w myslach przemierzac prerie, tropic niedzwiedzie i odkrywac pierwotne lasy ukryte gdzies na dalekiej polnocy. Tak, jedyne o czym wtedy marzylem to, zeby zostac kowbojem. Takim prawdziwym: w kapeluszu, skorzanym plaszczu, z srebrnym coltem w kaburze, a moj kon przybiegalby, niczym Jolly Jumper, na najcichszy nawet gwizd. Jednak nigdy bym sie nie spodziewal, ze moje owczesne marzenia spelnia sie w tak przewrotny sposob - wczoraj bowiem uswiadomilem sobie, ze zupelnie niechcacy i prawie niezauwazalnie moj kowbojski sen wlasnie stal sie rzeczywistoscia. Co prawda zamiast kapelusza mam czerwona, bawelniana czapke, zamiast plaszcza kraciasta, flanelowa koszule, colta zastepuje mi banan na drugie sniadanie w tylnej kieszeni jeansow, a za konia sluzy mi przymaly turystyczny rower ze stajni Rocky Mountain. Za to czuje sie tak wolny, jakbym wlasnie wyfrunal z ciasnej klatki na bezkresna rownine, ktorej konca nie dostrzegloby nawet najwytrawniejsze teleskopowe oko. Czuje sie szczesliwy wiedzac, ze w kazdej chwili moge ruszyc dalej, i tylko ode mnie zalezy, czy wybiore Yukon na polnocy, Alberte na wschodzie czy moze zdecyduje sie wypalic fajke pokoju z hordami dzikich meksykancow na poludniu. I czuje sie silny jak nigdy w zyciu. A kiedy biegne codziennie rano przez rezerwat Indian z plemienia Squamishow odlegly o kilka mil od stajni, w ktorej pracuje, i spotykam sympatycznego kojota zakradajacego sie pod kurnik niczego nieswiadomej bladej twarzy, mysle sobie, ze jednak mial racje ten moj Stary, kiedy pial na caly dom, az ze scian spadaly grochy, ze 'Zycie jest cudowneeee. Je je je!'...

wtorek, 12 października 2010

Moj kumpel Charlie

Piekny jest kraj, w ktorym w niedziele mozna normalnie funkcjonowac. Nigdy nie bylem antykatolickim radykalem, ale zawsze dziwila mnie polska mania otaczania siodmego dnia tygodnia kultem wyjatkowosci. Tutaj, w miescie rzadzonym przez anglosasow z krwii i kosci (no dobra, czasami z wyboru), niedziela nie rozni sie prawie niczym od zwyklego poniedzialku czy piatku, oprocz tego, ze pozamykane sa biura, a w parkach ciezko jest sie przedrzec przez armie biegaczy, rowerzystow i rolkarzy, ktorzy wykorzystuja kazda wolna chwile, zeby zaczerpnac troche swiezego powietrza. Bo musicie wiedziec, ze Vancouver jest niesamowicie zorientowane na sport - sa tu setki kilometrow sciezek rowerowych, hektary zielonych parkow, niezliczone szlaki biegowe, boiska do siatkowki plazowej, darmowe korty tenisowe, pola golfowe w centrum miasta, no i oczywiscie boiska do baseballi, footballi i innych soccerow!
Jednak ostatnia vancouverska niedziela nie byla zupelnie zwyczajna - obchodzilismy tu bowiem wczoraj Swieto Dziekczynienia! W zwiazku z tym, zostalismy zaproszeni przez syna Maynardow Telfa i jego narzeczona Natasche (Kowalska - po ojcu, polskim imigrancie!) na pierwszy w moim zyciu Thanksgiving Day - tutaj traktuje sie to swieto na rowni z Bozym Narodzeniem i Wielkanoca, wiec obydwaj z Mike'm poczulismy sie bardzo uhonorowani mogac w nim uczestniczyc. Bylo cudnie: jedlismy tradycyjna paste z yamow (slodkie afrykanskie ziemniaki), mus zurawinowy, ciasto dyniowe i cale mnostwo innych delikatesow, pilismy niespodziewanie pyszne kanadyjskie wino z regionu Okanagan, a na koniec kazdy pobrzdakal na pianinie albo gitarze (probowalismy tez duetow!), po czym stopniowo wyturlalismy sie ze znajdujacego sie na pierwszym pietrze salonu Telf'owego domu.
Niestety, magia tego uroczego wieczoru byl tylko chwilowa, radosna odskocznia od nastroju zaloby, w jakim od kilku dni znajduje sie cala nasza farma. Co prawda nie stawiamy jeszcze krzyzy pod kurnikiem, ale wciaz laczymy sie w bolu ze wszystkimi jego mieszkancami -otoz w piatek w nocy jakis racoon albo inny kajouti porwal z niego nasza Kaczke. Mama Kaczka prawdopodobnie zginela bohaterska smiercia broniac osmiorga swoich kaczat przed atakiem drapieznika, ktory nie pozostawil po sobie zadnych sladow. Jedynym sladem po tej strasznej zbrodni jest po prostu 'brak kaczki'! Jednak w zwiazku z brakiem dowodow co do tej hipotezy, pojawila sie sugestia, ze w porwaniu kaczki mogli brac udzial Rosjanie, ktorzy mogli pomylic Mame Kaczke z indykiem, a nastepnie zaserwowac ja na dziekczynnym stole. Sprawa nie jest prosta, wiec w celu rozwiklania zagadki bierzemy pod uwage powolanie komisji ds. zidentyfikowania agresora. Jednak zadna komisja nie odmieni losu kaczych sierot, ktore od czasu smierci matki pozostaja w permanentnej depresji i zdecydowanie odmawiaja spania w kurniku i barykaduja sie wieczorami w stajni razem z konmi.
Jedyna istota, ktorej zaginiecie Mamy Kaczki nie poruszylo tak bardzo, jest Charlie. Charlie to moj nowy kumpel - poznalismy sie pare dni temu i od razu przypadlismy sobie do gustu. Co prawda on jest troche bojazliwy i malomowny, ale mimo to dogadujemy sie bez slow. Charlie jest ode mnie duzo mlodszy i traktuje mnie troche jak starszego brata - wszedzie za mna chodzi, chce robic to samo co ja i w ogole jest we mnie wpatrzony jak w obraz. Najwiecej czasu spedzamy razem pracujac w ogrodku - podczas gdy ja piele i wyrywam chwasty, Charlie siedzi na grzadce i czeka na robaki. Charlie jest bowiem pieciotygodniowym kaczorem (choc tak naprawde to chyba kaczka, ale glupio byloby mu teraz mieszac w glowie i zmieniac imie), a jego obecnosc w domu jest owocem nieudanych zalotow Jordana do kolezanki ze studiow. Jordan chcial jej kiedys zaimponowac i sprezentowal na urodziny pisklaka, ktorego wczesniej podprowadzil S.P. Mamie Kaczce. Jednak rodzice dziewczyny nie zgodzili sie na trzymanie w domu drobiu, i w taki wlasnie sposob Jordan stal sie dla niego przybrana matka. Od tamtej pory spia razem, razem jedza posilki, i tylko kiedy Jordan idzie do szkoly zostawia mi i Mike'owi Charliego pod opieka, a my (glownie Mike) uczymy go jesc robaki na czas, latac i wygrywac pojedynki na spojrzenia z najglupszym psem na swiecie - Soda. Soda to temat na oddzielna opowiesc, ale trzeba zaznaczyc, ze jest to przedstawiciel rasy Owczarek Australijski, ktora to zostala niegdys wyhodowana specjalnie do polowan na...kaczki. Tak wiec Charlie przechodzi zaprawde ciezki trening i myslimy, ze wyrosnie z niego prawdziwy macho-kaczo!   
A propos Charliego, strzelilem ostatnio niezla gafe... Jednak zanim opowiem, co sie stalo, musze zaznaczyc, ze Charlie czesto siada z nami przy (a wlasciwie to na) stole, kiedy wspolnie z Maynardami jemy kolacje i jest traktowany jak pelnoprawny uczestnik konsumpcji (wtedy zamiast robakow dostaje spaghetti, ktore wciaga szybciej niz niejeden Italiano). I wlasnie w Swieto Dziekczynienia Rick (glowa rodzina, weganin i wielki milosnik zwierzat) zabral glos i wymieniajac wszystkich znajdujacych sie przy stole nadmienil, ze brakuje wsrod nas jedynie Charliego. Na co ja zarechotalem i wypalilem: "O tak, z zarumieniona skorka i w pomaranczach!". Rick spojrzal na mnie wtedy w taki sposob, ze w lot zrozumialem, iz na farmie Southlands kaczki znajduja sie w hierarchii stada sporo wyzej od wwoofersow :-)     

     

poniedziałek, 4 października 2010

Wykonywania dziwnych prac cd.

W miniony weekend zmierzylem sie z kolejnym amerykanskim mitem, bialym paskudztwem, ktorego wszedzie tu pelno - sidingiem. A polnocne Ladner, w ktorym w sobote i niedziele wystrzelilismy hektolitry wody wprost w pokryta nim chalupe, sprawia wrazenie lokalnego sidingowego imperium. Wszystkie domy sa tu prawie identyczne i tylko warstwa brudu (lub jej brak) na ich bialych fasadach moze powiedziec nam cos wiecej o ich wlascicielach. O jednym warto wiedziec jadac w te okolice: gdybyscie wpadli na pomysl, zeby pograc w kosza, nie wolno biegac tu z pilka szybciej niz 30 km/h!



Ladner to male miasteczko, ktore dziela od Vancouver dwie rzeki, choc wlasciwie to jedna, ktora sie rozgalezia tworzac cos na ksztalt delty. Ladner znajduje sie po jej poludniowej stronie. I jak wiele innych 'poludn', to tez jest dosc konserwatywne: mieszkaja tu tzw. 'blue collars', czyli urzednicy, ksiegowi, kierowcy i inni ludzie pracy, ktorzy o 'white collarsach' (lekarze,prawnicy itp.) mowia, ze to nie ich level - i chodzi im tu glownie o poziom kasy na ich kontach. Ladner to miejsce, ktore do zludzenia przypomina mi przedmiescie z amerykanskich seriali, ktore ogladalem jako dzieciak ('Alf' i 'Cudowne Lata' przede wszystkim!), i w ktorym za Chiny nie chcialbym zamieszkac.



Zeby dostac sie tam z naszej farmy musimy zlapac autobus numer 49 w kierunku Metrotown, potem przesiasc sie w Skytrain Canada Line (tutejsze metro, totalnie skomputeryzowane i bez motorniczych - takze kiedy czasami uda nam sie wcisnac na siedzenia tuz za przednia szyba, czujemy sie jak w lunaparku!), a na koniec lapiemy autobus numer 620 pedzacy autostrada przez caly Richmond (to taka dzielnica-sypialnia) i dlugi tunel pod dnem Fraser River az do celu.





Jakis czas temu sprobowalismy pokonac te sama trase na rowerach i niezle sie wpakowalismy, bowiem okazalo sie, ze ow tunel to chyba jedyne nieprzyjazne cyklistom miejsce w calym stanie British Columbia, i wjechac do niego po prostu sie nie da. Ewentualna proba w najlepszym wypadku skonczylaby sie mandatem 200 $, a w najgorszym przejazdzka z rozkwaszonym nosem na masce jakiegos GMC, RAM-a, albo innego wielkiego pick-up'a. Oczywiscie przyszlo nam do glowy, zeby nagiac przepisy i przejechac na druga strone 'na wydre' (albo tez, jak mowi Michal, 'na Jana', czyli udajemy idotow i za nic sobie mamy prawo), ale skutecznie odstraszyl nas stojacy nieopodal policyjny patrol (mysle, ze podswiadomie czulismy, ze nie chcemy dolaczyc do S.P. Obywatela Dziekanskiego, ktory raz jeden jedyny zadarl na lotnisku z kanadyjskimi konnymi i skonczyl w jednej mogile z paralizatorem 'made in BC' u boku). Szczesliwie w ostatniej chwili zlapalismy szescsetjedynke, ktora bezpiecznie przewiozla nas na druga strone i jednoczesnie uratowala nam 'misje Judie'. Judie to typowa przedstawicielka klasy niebieskich kolnierzykow (blue collars) - 40 lat przepracowane w jednej firmie, gruby usmiechniety labrador o imieniu Blueberry przy nodze, czyste, zadbane podworko, sztuczny kominek w scianie i kolekcja rozancow z podrozy w gablotce. Nie zeby Judie byla przesadnie uduchowiona. Po prostu - jak sama nam oznajmila - kazdy musi cos zbierac, wiec ona postanowila zbierac krzyzyki... I to wlasnie Judie, u ktorej tamtego dnia odswiezalismy i tak juz sterylnie czysty i kwiecisty ogrodek, po skonczonej pracy najpierw pokazala nam ladnerskie domy na wodzie, a jakby tego bylo malo, niespodziewanie zorganizowala nam kolejne zlecenie.



I to nie byle jakie zlecenie! Sasiad Judie przez plot, niejaki Barnie (wielki tirowiec-budowlaniec z czerwonymi workami pod oczami siegajacymi polowy policzkow) zatrudnil nas do przegonienia szczurow z komorki, oraz do odpicowania woda pod wysokim cisnieniem swojego pietrowego domu pokrytego czymze by innym jak nie sidingiem. Do wczoraj myslalem, ze zadania wymyslane przez mojego bylego szefa byly szczytem absurdu, ale stojac na drabinie i szorujac drobiazgowo kazda listewke plastikowego budynku pokrytego weglowa mazia, poczulem, ze jeszcze sporo mnie w zyciu moze zaskoczyc... I pamietajcie, zeby nie wierzyc szarlatanom, ktorzy beda probowali was przekonac, ze siding jest praktyczny! Deratyzacja i sidingo-wateryzacja zajely w sumie dwa pelne dni i, gdyby nie to, ze Michal o malo sie nie zabil spadajac z dachu, mozna by powiedziec, ze wszystko poszlo nam jak z platka. A dodatkowych atrakcji dostarczala zona Barney'a Barbara (jesli on mial worki do polowy policzkow, to ona mogla sie pochwalic przynajmniej dwa razy dluzszymi i troche czerwienszymi egzemplarzami), ktora robila nam kawe, opowiadala (z akcentem jakby trzymala w ustach solidnego kartofla) przerozne historie o wszystkim i o niczym, a w miedzyczasie drinkowala w kuchni i z kazdym kolejnym wyjsciem na patio robila sie coraz bardziej rozochocona i gadatliwa. Ale jak tylko za bardzo sie rozgadala, Barney gdzies ja po cos wysylal, a ona z wywieszonym jezykiem wykonywala polecenie. Mike okreslil to tak: 'Rany, ona przy nim latala jak pies'... Moze i tak, ale obydwoje wydawali sie byc szczesliwi w swoim szalenczym ukladzie, wiec niech im wory lekkie beda! Mam tylko nadzieje, ze Barbara i Barney nie maja za sasiada jakiegos Pana Cieplego, bo po TAKICH dwoch dniach, moglby dostac zawalu! :-)


Sciskam z Klonlandii,

majki majk