środa, 7 grudnia 2011

Dzięki Paulino za "El Camino"

Moja praca ma dwie zalety: mam najlepszą na świecie szefową i fajnego kumpla ze świetnym poczuciem humoru – najlepszego aktora wśród analityków a zarazem najlepszego analityka wśród aktorów. Bez nich mój korporacyjny żywot wyglądałby smutniej, puściej i nudniej. Bez nich nie mógłbym też się dzisiaj cieszyć z pozornie nieistotnego wydarzenia. Otóż dzięki temu, że słuchamy podobnej muzyki, widząc mnie dzisiaj tupiącego nóżką pod korpo-biurkiem i machającego głową wbrew codziennemu korpo-rytmowi, jako jedyni mnie rozumieją. Otóż wczoraj wyszła nowa płyta The Black Keys „El Camino”, a ja od samego rana znajduję się w totalnym muzycznym uniesieniu. Nie żeby było to jakieś szczególne odkrycie, wręcz przeciwnie, „El Camino” przypomina spełnienie marzeń szalonego bębniarza hobbysty, który przy sporej pomocy elektroniki i innych prostych środków chce pokazać światu, że muzyka może bić jak serce i tym biciem wprawić w ruch cały świat. Ta płyta jest jak bomba energetyczna, jak turbodoładowanie, jak litr Bio-Vitalu wypity na raz, jak benzyna dziewięćdziesiątka ósemka w volkswagenie mojej siostry. „El Camino” sprawia, że gdy jej słuchasz, chcesz wstać z miejsca i ruszyć przed siebie, wsiąść do vana sąsiada i gnać aż do ostatniej kropli paliwa w baku, a nawet prowadząc kursor myszki po gładkiej tafli komputerowego ekranu czujesz się jak kierowca Chevroleta Corvette. Dużo tych motoryzacyjnych odniesień? Może i dużo, ale to dlatego, że „El Camino” to rzecz stworzona do słuchania w drodze. A najpiękniejsze jest to, że nawet w samym sercu biura, za to z słuchawkami wypełnionymi nutami Black Keys, czujesz się jak na sto szóstej mili drogi stanowej gdzieś pośrodku Tennessee.

5 komentarzy:

  1. nie wiedziałam, że piszesz jeszcze bloga. Miki, wstań od korpo biurka i wychodź ścieżki w świecie dziennikarstwa

    OdpowiedzUsuń
  2. Piszę, piszę! A następny wpis będzie o moim tatusiu - nie do przegapienia ;-) Kochana Kasia!

    OdpowiedzUsuń
  3. Kto by pomyślał, że Ostatniego Mohikanina spotkam naprawdę - nie w rezerwacie, tylko w miejskim korpoświecie, słuchającego PJ oraz The Black Keys - cuda się jednak zdarzają;-)

    Mikołaj dobrze, że jesteś!
    Pilamaya - Wakhan Tanan kici un! :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. To krzywaniecki druh Mikholá mówi pilamayaye i nie wierzy w moc mázaska! Swoją drogą, ktoś wie, dlaczego w języku Lakota nie występuje słowo „korporacja”?

    OdpowiedzUsuń