środa, 27 czerwca 2012

Ptasi los

Właśnie przeczytałem informację, że jedna z polskich kancelarii prawnych jest w trakcie przygotowywania pozwu zbiorowego przeciwko firmie Boeing i firmie serwisowej lotniska w Newark. Sprawa dotyczy słynnego już lądowania na pianie, które wydarzyło się na warszawskim Chopinie w listopadzie zeszłego roku. Adwokaci podobno w pocie czoła zbierają materiał dowodowy i zabezpieczają zeznania świadków, tak, żeby w ciągu dwóch miesięcy mozna było ruszyć z procesem. I pewnie bym o tym wszystkim nie pisał, gdybym nie zobaczył pod artykułem błyskotliwego komentarza jednego z internautów:

"No tak, wrona ląduje, a papuga spija śmietankę. Cóż za ironia losu..." 

wtorek, 26 czerwca 2012

Maraton Mazury

Jestem właśnie po lekturze ostatniego wpisu na blogu Biegającego Reportera. Mój drugi ulubiony dziennikarz-maratończyk wspomina tam swoją niedawną przygodę z I Maratonem Mazury. Zdumiewające, że jego wrażenia - oczywiście przy zachowaniu odpowiednich proporcji - są niezwykle podobne do moich. Przed startem każdy z nas miał swój ambitny plan do zrealizowania - on chciał złamać 3 godziny, ja marzyłem o zmierzeniu się z czasem 3h:30min. Do półmetka dobiegliśmy obydwaj - choć oddaleni od siebie o dobre 4 kilometry - w dobrych nastrojach. Polski Biegacz miał na tym etapie idealny wynik 1:29:55, ja za to od jakiegoś czasu biegam bez zegarka, więc nie wiedziałem, ile dokładnie minęło od startu, ale wiedziałem, że jest dobrze. Dopiero następnego dnia sprawdziłem, że półmaraton przebiegłem w 1:47 i kilka sekund, także miałem prawo być zadowolony.Tym bardziej, że zwykle drugie połówki długich dystansów biegam odrobinę szybciej niż pierwsze. Nie mogłem być za to zadowolony z tego, co zaczęło się dziać z moim organizmem już kilka kilometrów dalej. Mniej więcej od 25 słupka zacząłem czuć, że słynna "maratońska ściana" jest blisko. Do tej pory nie dowierzałem ludziom, że coś takiego istnieje. Byłem pewien, że jeśli już ktokolwiek się z nią zderza, to jest to na pewno ktoś skrajnie nieodpowiedzialny, biegnący w tempie znacznie przekraczającym jego możliwości. Co prawda wielokrotnie widziałem na różnych zawodach ściętych z nóg biegaczy dogorywających gdzieś na poboczu trasy, jednak nigdy, przenigdy nie sądziłem, że coś takiego mogłoby spotkać również mnie. Przecież biegam od lat, wolniej lub szybciej, ale zawsze docieram do mety z uśmiechem na twarzy. Nierzadko na ostatnich odcinkach ciągnę za sobą ludzi-duchy, którzy sprawiają wrażenie, jakby już dawno nie było w ich ciele ani jednej kropli wody, do tego stopnia, że nie leje się z nich już nawet pot. No i masz babo placek, dopiero Mazury pokazały mi, jak nieprawdziwy wizerunek mnie-biegacza sam sobie wyrobiłem. Resztkami sił dociągnąłem jeszcze do 27 czy 28 kilometra, ale już wtedy wiedziałem, że albo poddam ten bieg, zapomnę o dobrym wyniku i zdołam doczłapać do końca o własnych siłach, albo dalej będę zgrywał chojraka i z trasy zbierze moje truchło dopiero zabezpieczający tyły organizator biegu. Gdybym był Indianinem, przyjąłbym wtedy imię "Ten, który Szedł" i pozostałbym przy nim przez następne 7000 metrów. Na krótkie postoje przyjmowałbym również imiona zastępcze: "Ten, który Jadł" i "Ten, który Pił". W tym samym czasie posilał się i poił również Biegający Reporter, ale on miał to szczęście, że był wtedy już dużo bliżej mety. On do końca tej mordęgi dotarł ostatecznie w czasie 3h:11min, podczas gdy ja byłem wtedy jeszcze w lesie. A dosłownie to w lesie nieopodal Nowego Mostu. Wyprzedzali mnie coraz bardziej egzotyczni biegacze - niezwykły, na oko siedemdziesięcioletni Pan o żywotności osiemnastolatka, dwumetrowy facet z wielkim brzuchem, niziutki, koślawy chłopak o sympatycznej twarzy i wyżyłowana, okolczykowana dziewczyna o fioletowo-różowych włosach - a ja coraz bardziej wątpiłem w samego siebie. Tym bardziej, że nogi stawały się coraz cięższe, a litry wypijanych izotoników i wylewanej na twarz wody nie pomagały ani odrobinę. Dopiero na 35 kilometrze, poczułem, że pozostawiam oddech bezwzględnej ściany za plecami i stopniowo zacząłem przeplatać chód z truchtem. Od 37 znacznika było już tylko lepiej, trucht stał się coraz żwawszy, a mięśnie jakby zaczęły odzyskiwać moc. Udało mi się jeszcze dogonić kilku biegaczy i ostatecznie wykończony wpadłem na metę z koszmarnym czasem 4 godziny i 2 minuty. Jednak w tym przypadku nie wynik był najważniejszy, a niezwykła lekcja pokory, jaką odebrałem od mazurskiego szlaku. Poza tym, ktoś kiedyś powiedział, że każdy porządny maratończyk musi choć raz przepchnąć swoją ścianę. No to mam nadzieję, że ja swoją mam już za sobą!  

                 
      

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Forza Azzurri!

Wczorajszy mecz Anglia - Włochy idealnie podsumował jeden z internautów na forum gazeta.pl. Napisał:
Pirlo strzelił jak Panenka, Cole jak panienka...
Ta oszczędna, choć odrobinę szowinistyczna recenzja w pełni oddaje to, co wydarzyło się w trakcie tego niezwykłego piłkarskiego spektaklu.
A po tym co wczoraj zobaczyłem, na Euro kibicuję Włochom!

piątek, 22 czerwca 2012

czwartek, 21 czerwca 2012

Cross nad Pilicą

Każdego roku przekraczam Pilicę średnio pewnie ze 40 razy: 20 jadąc w góry i drugie 20 wracając do Warszawy. Kiedyś przeprawiało się przez nią powoli przez masywny most o żelbetowej konstrukcji wyłożony kostką brukową z początku XX wieku. Tuż za nim obowiązkowo należało zatrzymać się na słynne lody w Białobrzegach. A potem już tylko Radom, Kielce, Tarnów i krętą drogą można było gnać prosto na Gorlice. Dziś Białobrzegów na trasie już nie ma. Szerokim łukiem omija je czteropasmowa obwodnica będąca częścią trasy S7 z Krakowa do Stolicy. Lody co prawda są, ale przeniosły się do zajazdu na poboczu równej jak stół ekspresówki. I niestety w tych okolicznościach, nikomu nawet nie chce się dla nich zwalniać...
Na pojawieniu się obwodnicy ucierpiała nie tylko białobrzeska lodziarnia. Straciła też sama Pilica. Na dawnym moście obowiązywało bowiem ograniczenie prędkości do 30 czy 40, tak więc każdy miał okazję by zerknąć na leniwe szuwary, piaskowe łachy o kobiecych kształtach, a co bystrzejsze oko mogło czasem dostrzec przepływający w dole kajak. Dziś Pilicę mija się z prędkościa 140 kilometrów na godzinę, a jedyne co sprawia, że w ogóle ją dostrzegamy to niebieska tabliczka z potrójną białą falką i nazwą rzeki na poboczu trasy.
Dzięki naszej poniekąd wspólnej podróżniczej przeszłości, żywię do Pilicy sympatię dużo wiekszą niż do - na przykład - Wisły, nad której brzegiem mieszkam prawie całe życie, ale z którą nigdy nie nawiązałem głębszej relacji. Tym większa była moja radość, kiedy dowiedziałem się o półmaratonie o wdzięcznej nazwie "Cross nad Pilicą", który odbywał się w ubiegłą sobotę w Nowym Mieście. To jedno z tych miejsc, w które można trafić jedynie z bardzo konkretnego powodu. Otoczone plantacjami truskawek, jabłkowymi sadami i stawami rybnymi miasteczko nie ma w sobie albowiem nic, co mogłoby sprawić, żeby człowiek mógł się w tamte okolice zaplątać, ot tak, z przypadku. Przyjeżdżający muszą zatem być rybakami, producentami dżemów, hurtownikami jabłek, albo - jak się okazało - amatorami biegania po błotno-piaszczystych drogach nowomiejskiego lasu.
To był piękny bieg. Sama trasa nie była szczególnie spektakularna - prowadziła zwykłą leśną dróżką, po piaszczystym podłożu i tylko gdzieniegdzie pojawiały się na niej niewielkie bagienka. Był też kilkusetmetrowy fragment, na którym biegliśmy po asfalcie oraz krótki odcinek pokryty zieloną murawą. Nie było na niej ciężkich podbiegów ani karkołomnych zbiegów. Jednak, mimo to, 21 kilometrów z kawałkiem przebiegnięte po miękkim podłożu, dało mi solidnie w kość i do dziś czuję na mięśniu dwugłowym lewego uda solidny uścisk tej przygody. 
Już chwilę po starcie prawie dwustuosobowa stawka biegaczy rozdzieliła się na kilkunastoosobową czołówkę i dużo liczniejszą grupę maruderów. Ja znalazłem się gdzieś pośrodku i ostatecznie cały dystans biegłem właściwie sam i tylko na jedno okrążenie podpiąłem się pod jakiegoś maratończyka o posturze Kenijczyka. Po siedmiu kilometrach przebiegniętych w jego cieniu postanowiłem jednak zwolnić i od tej pory towarzyszyły mi jedynie drzewa, ogromne czarne mrówki i wszędobylskie muchy. To co uczyniło ten bieg wyjątkowym to atmosfera na mecie, którą minąłem po rekordowym dla mnie czasie 1:42:20! Po pierwsze, organizatorzy sprawiali wrażenie, jakby chcieli spędzić z uczestnikami biegu całe popołudnie - gdy ci ruszali w stronę swoich samochodów, wręcz nie pozwalali im ruszać w drogę powrotną. Po drugie, mieli czym zachęcać do pozostania w nowomiejskim lesie, bo sponsorami imprezy były: lokalna piekarnia, lokalny browar i okoliczny wytwórca świeżego soku z jabłek. Tak więc, na mecie każdy z uczestników mógł jeść i pić do woli, a było warto, bo wszystko wyglądało, smakowało i pachniało wybornie. Jakże miłą odmianą od butelki jaskrawego powerade'a był kubas mętnego złocistego soku, jak inaczej od preparowanego batona energetycznego smakowała rumiana drożdżówka ze świeżymi truskawkami, o ile pyszniejsze od butelki carlsberga było lane przez sympatycznego wąsacza piwo z kija. Tak, ten bieg był piękny. Piękny, bo lokalny przez duże "L". I tylko żal, że ani przez moment nie zobaczyłem Pilicy. Ale to nic, jak będę jechał następnym razem w góry, zwolnię na obwodnicy Białobrzegów i spróbuję dojrzeć jakiegoś klenia czy karasia baraszkującego wesoło w płytkich wodach tej przyjaznej rzeki...                

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Do Hymnu

Z sobotniego meczu Polska - Czechy zapamiętam: ogromną biało-czerwoną wprost z gliwickiej szwalni, katastrofalną w skutkach stratę piłki przez Rafała Murawskiego i smutek na twarzach polskich kibiców po przegranym meczu. Mój smutek też byłby ogromy, gdyby nie kochany siostrzeniec Oskar. Otóż ten bystry siedmiolatek jednym niewinnym pytaniem sprawił, że w duchu głośno się roześmiałem i szybko zapomniałem o tym przygnębiającym widowisku.  
- Wujku - zapytał Oskar - dlaczego nasi nie zaśpiewali przed meczem hymnu?
- Jak to - zdziwiłem się - przecież Mazurka Dąbrowskiego śpiewali wszyscy piłkarze i prawie 40 tysięcy ludzi na trybunach?!
- Ale wujku - zatroskał się Oskar - nie mówię o Mazurku, tylko o hymnie Euro, no wiesz: "koko koko euro spoko piłka leci hen wysoko..."  
Pomyślałem wtedy, że cudownie jest czasem pobyć trochę z dziećmi, choć przez chwilę spojrzeć na świat z ich perspektywy i odlecieć na skrzydłach ich fantazji gdzieś, gdzie zacierają się konwencje - no po prostu hen wysoko...

piątek, 15 czerwca 2012

Pseudokibice

Euro Spoko

Kocham to Euro. Co prawda nie oglądam wszystkich meczów, wściekam się na bandytów, którzy wykorzystują okazję, żeby porozrabiać. Irytuje mnie Jacek Gmoch w studio meczowym i w reklamie Lidla. Szpaku jak mylił piłkarzy i fakty kiedyś, tak myli je teraz. Na dodatek Euro wyhodowało całą rzeszę piłkarskich pseudoekspertów, a stacją sportową stało się nawet TVN 24. Jednak mimo to darzę to Euro szczerą miłością. 
Kocham je dlatego, że dzięki niemu zniknął Jarmark Europa - kupiecko-złodziejski twór, w którego ponurym cieniu się wychowałem. Kocham je, bo przyśpieszyło budowę autostrady do Łodzi, dzięki czemu będę mógł dojechać do babci nie w trzy a w jedną godzinę. Ale kocham je również dlatego, że gole Lewandowskiego i Błaszczykowskiego sprawiły, że futbol zaczęły oglądać z zainteresowaniem nawet moja mama, siostra i teściowa - dotychczas raczej piłkarskie abnegatki. Ale najbardziej kocham je za takie momenty jak ten wczorajszy w Gdańsku, kiedy to irlandzcy kibice w niewiarygodny sposób pożegnali swoich piłkarzy zdemolowanych przez Hiszpanów 0 do 4. Pieśń "The Fields of Athenry" wyśpiewana przez tysiące zielonych gardeł to zdecydowanie moje największe przeżycie tych mistrzostw, mocniejsze nawet niż wyrównujący gol Kuby w meczu z Rosją. Przesłuchajcie zresztą sami i poczujcie ciarki na plecach. Ciarki, których ewidentnie nie poczuli Szpaku z Mirkiem bezlitośnie mordując ten wzniosły moment swoimi mętnymi rozważaniami...







Seks niejedno ma imię

czwartek, 14 czerwca 2012

Najlepsza inwestycja

Ostatnio sporo rozmawiam z Mądrą Głową o tym, co najlepiej zrobić, żeby dobrze zainwestować pieniądze. Ja co prawda na razie i tak ich nie mam, ale gdybym posiadał jakiś kapitał do pomnożenia nie wahałbym się ani chwili i - za namową Mądrej Głowy - kupiłbym nieruchomość w Łodzi. Nie dość, że to piękne miasto z bogatą historią, niezliczonymi instytucjami kultury i dosłownie armią młodych ludzi gotowych do robienia ciekawych rzeczy, to na dodatek można tam kupić piękny dom lub nawet małą kamienicę nieopodal centrum w cenie małego mieszkania gdzieś na Choszczówce. Z Łodzią właśnie połączyła nas (w sensie Warszawiaków i Warszawian) kosmiczna autostrada, a niedługo w 75 minut dowiozą nas do odremontowanego Dworca Fabrycznego nowoczesne pociągi z bydgoskiej Pesy. Wszystko to, w zestawieniu z niepowtarzalnym klimatem Łodzi, sprawia, że to miasto jest skazane na drugie życie, a może nawet i na odzyskanie miana Ziemi Obiecanej.
A tak na marginesie rozważań o potencjale łódki, zetknąłem się ostatnio na pewnym forum ekonomicznym z ciekawą opinią właśnie odnośnie inwestycji. Wyglądało to mniej więcej tak:

Użytkownik 1: Witam wszystkich i mam serdeczną prośbę. Grałem kiedyś trochę na giełdzie, ale po straceniu 10 tysięcy złotych zraziłem się i przestałem się tym zajmować. Teraz chciałbym spróbować ponownie, ale trochę wypadłem z obiegu i potrzebuję porady. Czy ktoś mógłby mi polecić, w co najlepiej aktualnie zainwestować?
Użytkownik 2: Polecam zainwestować w siebie...

:-)     

poniedziałek, 11 czerwca 2012

72 godziny z życia krowy

Usłyszałem wczoraj niezwykłą historię o woli przetrwania. Wydarzyła się ona dwa lata temu, kiedy Polskę nawiedziły straszliwe powodzie, a jednym z regionów, który ucierpiał najbardziej była ziemia jasielska. I to właśnie tam - we wsi Trzcinica nad brzegiem rzeki Ropy - wydarzył się cud. Pewna rodzina mieszkająca na skraju terenów zalewowych, za sprawą bomby wodnej spuszczonej jedną falą ze zbiornika retencyjnego w Klimkówce, w ciągu dosłownie chwili została odcięta od świata. Ostatecznie z dachu domu zabrał ich dopiero helikopter ratunkowy. Po dotarciu w bezpieczne miejsce ocalała rodzina była przerażona ale szczęśliwa, że wszyscy wyszli cało z tej niespodziewanej opresji. I tylko najstarsza z rodu, osiemdziesięcioletnia babcia, nie przestawała zanosić się od łez i za nic nie chciała się uspokoić. Okazało się, że owszem, wszyscy domownicy byli cali i zdrowi, jednak w stajni na ciężkim łańcuchu została uwięziona ukochana krowa babci. Babcia przepłakała trzy dni i noce wspominając swoją krasulę, która przez tyle lat karmiła ją hojnym wymieniem. Jednak gdy łzy zaczęły już wysychać, do babci przybiegł z radosną nowiną sąsiad. Babciu - mówi - zdarzył się cud, mućka żyje! Babcia nie chciała uwierzyć, bo przecież sama widziała z helikoptera, że rwącej wody było po dach i to - jak miało się później okazać- przez bite trzy doby. Ale krowa dokonała niemożliwego - uciekając przed wzbierającą falą wdrapała się na żłób i na naprężonym łańcuchu ustała przez 72 godziny z łbem wyciągniętym w górę czekając aż woda opadnie. Miała ją w uszach i oczach, ale nozdrza cały czas pozostawały ponad taflą. Już nawet nie mogła mieć nadziei, pozostało jej tylko oddychać. Przeżyła tylko dzięki swojej niezwykłej determinacji i hartowi krowiego ducha. Wycieńczona mogła zleźć ze żłoba dopiero kiedy największa fala powodziowa opuściła Trzcinicę i zaczęła przesuwać się na północ. Tak jak wcześniej żywioł w jednej chwili zabral babci dorobek życia, tak teraz nagle oddał jej bezcenną mućkę. Dziś rzeka Ropa od dwóch lat spokojnie pilnuje się brzegów, a babcia codziennie przychodzi do stajni doić swoją mućkę. I jest szczęśliwa jak nigdy dotąd...         

środa, 6 czerwca 2012

5:50 w Zakopanem

Wybite zęby, połamane ręce, rozcięta twarz, dziura w kolanie - to tylko niektóre kontuzje, jakich doznali uczestnicy niedzielnego Biegu Marduły. Wielu innych nie dało szansy zrobić sobie krzywdy i po prostu zeszli z trasy, kiedy byli jeszcze w jednym kawałku. Za to ci, którzy się zagapili i zrobili o jeden krok za dużo, po prostu kładli się na ziemi i w bezruchu czekali aż na dół bezpiecznie zwiezie ich TOPR. Ale byli też tacy, którym się poszczęściło i bezpiecznie dotarli do mety na Kalatówkach po 25,4 km morderczej przebieżki po Tatrach.


Dziś myślę sobie, że zacząłem moją przygodę z najwyższymi polskimi górami z wysokiego C. Przez tyle lat zupełnie niechcący omijałem je szerokim łukiem, ale jak już się tam pojawiłem, zaliczyłem Nosal, Karb, Kasprowy Wierch i Kalatówki za jednym zamachem. I to biegiem! 


A wszystko zaczęło się o 5:50 na dworcu kolejowym w Zakopanem. Przyciągnął tam mnie i brata Rosole Oko dzielny Huzar - stalowa dżdżownica, która po przejściu z diety węglowej na elektryczną pokonuje trasę z Warszawy w niecałe 9 godzin! Nocny pociąg "Nosal" - bo o nim mowa - ugościł nas po królewsku: w ramach taniej kuszetki dostaliśmy pusty cały przedział, co prawda bez pościeli za to z sześcioma łóżkami, działającym ogrzewaniem i prywatnym ochroniarzem w postaci wąsatego konduktora odpalającego jednego papierocha od drugiego w swojej zadymionej kanciapce na początku składu. W tych okolicznościach już sama podróż wydała nam się warta podjęcia wyzwania i zmierzenia się z nieznanymi szlakami janosikowego królestwa.




Zakopane przywitało nas poranną mgłą i krzykami niedobitków po jakiejś większej imprezie nieopodal Krupówek, ale ta mętna atmosfera dnia wczorajszego prędko ustąpiła miejsca świeżym promieniom wschodzącego słońca i magii budzącego się do życia nowego początku.


Sam bieg rozpoczął się punktualnie o godzinie 9:00, kiedy to dobre 300 zawodników ruszyło sprawnie spod kina Sokół i pognało ku halom i graniom, hej!




Pierwsze kilka kilometrów to gonitwa ulicami Zakopanego i rzut okiem na skocznię narciarską.


Potem były już tylko góry. Góry, które sprawiły, ze po raz pierwszy w życiu poczułem się jak w innym wymiarze. I żałuję tylko, że nie potrafię opisać tego co tam przeżyłem. Ale może to i dobrze... Niech to pozostanie między mną, górami a...Druhem Mardułą!










Ahoj!