poniedziałek, 1 października 2012

Bohaterowie Narodowego

Wszyscy jesteśmy Bohaterami! Moja Magdalenka, bo dokonała niezwykłego - przebiegła swój pierwszy maraton w rewelacyjnym czasie 04:22:50, i to bez szczególnego przygotowania. Filcio zwany Bojko, bo okazał się urodzonym maratońskim przewodnikiem, wsparciem i liderem. Grzeninio, bo taki rowerowy kompan zdarza się raz na milion - fotograf, żywiciel, poiciel i pocieszyciel w jednym! Rossi, bo pomimo niemal odwiecznej walki ze swoją piętą Achillesową, doholował mnie do końca i nie dał mi się załamać nawet na kryzysowym puławskim odcinku trasy. Ricky i Puchat, bo swoją obecnością w trudnych momentach utwierdzili mnie w przekonaniu, że sentymenty w pracy jednak istnieją. Dynia, która - z zimną krwią - wyczekała nas na gorącym ursynowskim odcinku i z precyzją zegarmistrzyni zaopatrzyła nas w czyniące cuda turbożele. Kacpi, który po raz pierwszy w życiu wbiegł na maratońską metę i w nagrodę dostał pamiątkowy medal. Taśka, bo - choć sama w końcu nie wystartowała - dzielnie i serdecznie wspierała jeszcze dzielniejszych biegaczy. Piter z podstawówki, bo nie przejął się zderzeniem z parasolem, kryzysem fizycznym ani psychicznym i bohatersko dotarł do mety. Podobnie jak Tadzio, który dobre dziesięć ostatnich kilometrów biegł bokiem ciągnąc za sobą uszkodzoną nogę. Ale - jak my wszyscy - dokonał tego, przetrwał 42 kilometry i 195 metrów walki z samym sobą i pod koniec mógł być z siebie szczerze dumny! I ja też czuję się jak bohater. Udało mi się złamać zakładany czas 3 godzin 30 minut. I to w dobrej formie i w jeszcze lepszym towarzystwie. Pięknie było tak sobie sunąć przez Warszawę z Zającem Rossim, Wiśniowym Krzychem, drugim Mikołajem i - przez chwilę - z białym Kenijczykiem z Krakowa Krzysiem Przytułą. Wczorajszy dzień był przepełniony poczuciem jedności i wspólnego celu. Poczuciem szacunku dla towarzyszy maratońskiego zmagania, wdzięczności dla bezcennych kibiców i radości po przekroczeniu mety. A smak błogo rozchodzącego się po zmęczonych mięśniach prosecco serwowanego "z kija" w powiślańskiej knajpce był tylko pysznym zwieńczeniem tej cudownej niedzieli.