czwartek, 16 września 2010

Jak zostałem wwoofersem.

Kondor pokonany! Ptaszysko oddało plecaki, a razem z nimi szampony, ręczniki i resztę dobytku. Kiedy na lotnisku miła pani z sekcji zaginionego bagażu zapytała nas, co było w środku, uśmialiśmy się i odpowiedzieliśmy, że absolutnie wszystko. Bo taka też jest prawda - oprócz tych plecaków nie mamy nic, bez nich zostalibyśmy na lodzie. A ten kanadyjski lód podobno bywa śliski!


Nasze pierwsze chwile w Vancouver spokojnie mogłyby posłużyć za scenariusz do filmu Jarmusch'a. Siedzimy w najpodlejszym hostelu w mieście (10 baksów za noc), próbujemy się oszukiwać, że jest dziewiętnasta, choć tak naprawdę nasze organizmy dobrze wiedzą, że nie dość, że dobrze byłoby nareszcie trochę pospać, to na dodatek zaraz czas wstawać, bo w Polsce dochodzi 4 rano. Więc leżymy w brudnych, zatęchłych wyrach i gadamy o tym, co zrobimy, jak już zarobimy mnóstwo dolarów: mój kumpel Michał, z którym wyruszyłem w tę podróż, chce się zaciągnąć na statek i ruszyć w morze, ja z kolei marzę o wyprawie rowerem przez obie Ameryki do Argentyny. No dobra, ale na razie baksów nie przybywa, a wręcz przeciwnie - dolce uciekają z prędkością kondora lecącego nad Grenlandią! "If I share with you my story, would you share your dollar with me?" Aloe Blacc



Vancouver jest... inne. To twór wciśnięty między ocean i góry, w którym mieszają się rasy ludzkie z całego świata, taki trochę Nowy Jork, a trochę Luksemburg. Jeszcze nigdy nie widziałem miejsca tak pełnego kontrastów: prowincjonalna metropolia, w której bardzo łatwo się zakochać, a zarazem bardzo łatwo zarzucić jej, że jest "fucking dull", jak określił ją nam napotkany tramp z Toronto. No i na każdym kroku czuć tu ganję, a długowłosi kolesie i dziewczyny w dzwonach, które spokojnie mogłyby przybyć wehikułem czasu z San Francisco lat 60' albo Seattle sprzed dwóch dekad, to obrazek tak 'vancouveriański', jak krzyżowcy na Krakowskim dla Warszawy - mam wrażenie, że Vancouver po cichu aspiruje do miana mekki hippisów XXI wieku, tak jak Warszawa do Grunwaldu Naszych Czasów. I pewnie uwierzylibyśmy w tę cudowną pacyfistyczną aurę gdyby nie to, że już rankiem drugiego dnia naszego pobytu przy jednej z ulic w Chinatown minęliśmy zasztyletowanego kloszarda... Za to potem było już tylko lepiej!

                                   



Zostaliśmy farmerami! A właściwie nie tyle farmerami co wwoofersami. A kim są wwoofersi, dowiecie się z następnego posta, bo zrobiło się późno, a dobry wwoofers musi trochę pospać przed ciężką pracą. Dobranoc!  

8 komentarzy:

  1. Powodzenia WWOOFERSI!!!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Bratku, daj znać jak już będziesz się już wybierał przez Ameryki to Ci podeślę rower i pas z bidonami, co byś nie padł z wycieńczenia!

    OdpowiedzUsuń
  3. Miki, przekazuję od Fabera: "Hej Miki. Im watching you (...). Gud lak, man!
    btw: Dostales niezly part w filmiku z Legii."

    OdpowiedzUsuń
  4. 3mam kciuki Brada!!!!
    Chciałam cie wydzwonić na obiad wczoraj ale przypomniałam sobie, że ... . poleciałeś ;)
    Podeślij trochę tego szuszi, hem :)

    OdpowiedzUsuń
  5. hehe...No to czas zacząć trip życia ...powodzenia...:)
    Król juliuan

    OdpowiedzUsuń
  6. wwoofersie, widzę, że jak zwykle świetnie sobie radzisz w każdych warunkach :) Trzymam kciuki za Twe dalsze kanadyjskie sukcesy!

    OdpowiedzUsuń
  7. bede czytac z czerwonymi uszami. trzymam kciuki za cala trase az do Uszułaja!!!! moze sie spotkamy gdzies po drodze

    OdpowiedzUsuń
  8. Wwoofersi dziekuja za entuzjazm, sciskaja mocno i przesylaja Wam moc hippisowskiej milosci i cieplej, pacyficznej energii ;-)

    OdpowiedzUsuń