Beskid to dla mnie dom. Dom to bezpieczeństwo. Ale od minionej niedzieli to także przygoda.
Ta przygoda to Maraton Naftowy - ponad 42 kilometry przebiegnięte po mojej ukochanej ziemi. Prawie 4 godziny bólu, potu i łez szczęścia. W tę niedzielę poznałem mój ukochany beskid na nowo. Zakochałem się w nim tak jak co jakiś czas na powrót zakochuję się w mojej Magdzie. Beskid mnie oczarował - zbiegami, podbiegami, widokami, szarymi chmurami kłębiacymi się nad Klimkówką, słońcem, które wyłoniło się gdy w tempie derkacza gnałem w dół Nowicy. Nie do opisania jest uczucie, gdy na 20 kilometrze zobaczyłem na podjeździe domu rodzinnego dwie znajome twarze, które czekały z przygotowaną zawczasu butelką izotoniku. A gdy dwa kilometry dalej spotkałem na trasie Panów Grybla i Matałę, których znam od szczenięcych lat, a którzy teraz podekscytowani serwowali zmęczonym biegaczom wysowiankę z plastikowych kubeczków, chciało mi się krzyczeć ze wzruszenia. I już nie wiedziałem, czy się śmiać czy płakać, kiedy zdałem sobie sprawę, że z tej radości akurat mój kubeczek napełnić zapomnieli. Ale nic to, bo już paręset metrów dalej stał oparty o barierkę słynny agroturysta Lech Wronek. Aż mi się włos jeży na karku, gdy sobie przypominam porozumiewawcze skinięcie dłoni którym się wymieniliśmy, gdy skręcałem w stronę podbiegu pod Oderne. On, urodzony wódz i ojciec swoich córek, facet, który zbudował najwiekszą rodzinę pod słońcem i ja, współczesny wojownik walczący o jego uznanie. Jeden gest wart miliona słów. Jedna chwila, jeden moment, a dał mi siłę by wbiec pod morderczą stromiznę na dosłownie jednym tchu. I dopiero później, gdy zadzwoniłem do niego już z drogi powrotnej, przyznał mi się, że w plecaku, którego nawet nie zdążył otworzyć, miał całą baterię napojów przygotowanych specjalnie na moje przybycie...
Ale co się odwlecze, to nie uciecze, bo już za górą oczekiwała mnie z wypełnionym po brzegi bidonem słynna Perła Beskidu z Poznania. Dwa łyki gazowanki z jej rąk dały mi więcej niż jakikolwiek napój regenerujący. Wtedy wiedziałem już, że dam radę, że Naftowy jest mój. I tak też się stało - w równym tempie udało mi się pokonać uściańsko-kwiatońską dolinę, skwirtnieńskie pagórki i długi, arcyciężki podbieg za Hańczową. Ostatnie dwa kilometry do mety w Wysowej to już ciągły zbieg. Piszczele zdawały się przebijać przez skórę, kolana krzyczały o litość, a kostki przy uderzeniach o podłoże rozpłaszczały się bezwładnie niczym wymięte flaki. Wpadłem na metę z czasem 3:57:01, o ponad godzinę wolniejszym od zwycięzcy. Jednak po tym co przebyłem, czułem się, jakbym został mistrzem świata, jakbym wzniósł się w powietrze i odleciał do innej galaktyki. Moment ukończenia maratonu moge porównać jedynie z łykiem wody wpływającym w wyschnięte gardło, gorącym prysznicem padającym na wyziębione ciało czy płomiennym miłosnym uniesieniem. Jednak, w przeciwieństwie do nich, ukończenie maratonu nie jest krótką, rozkoszną chwilą a długim procesem, który rośnie w tobie i pęcznieje, a którego kres dobiega dopiero wtedy, gdy przestanie boleć ostatnie z naciągniętych ścięgien i ostatnia z wielu obitych kosteczek w twoim ciele...
Mikołaju wielki szacunek - dla mnie maraton po górach to coś niewyobrażalnego. Kciuki za bieg z Tatanką jutro!
OdpowiedzUsuń