poniedziałek, 4 października 2010

Wykonywania dziwnych prac cd.

W miniony weekend zmierzylem sie z kolejnym amerykanskim mitem, bialym paskudztwem, ktorego wszedzie tu pelno - sidingiem. A polnocne Ladner, w ktorym w sobote i niedziele wystrzelilismy hektolitry wody wprost w pokryta nim chalupe, sprawia wrazenie lokalnego sidingowego imperium. Wszystkie domy sa tu prawie identyczne i tylko warstwa brudu (lub jej brak) na ich bialych fasadach moze powiedziec nam cos wiecej o ich wlascicielach. O jednym warto wiedziec jadac w te okolice: gdybyscie wpadli na pomysl, zeby pograc w kosza, nie wolno biegac tu z pilka szybciej niz 30 km/h!



Ladner to male miasteczko, ktore dziela od Vancouver dwie rzeki, choc wlasciwie to jedna, ktora sie rozgalezia tworzac cos na ksztalt delty. Ladner znajduje sie po jej poludniowej stronie. I jak wiele innych 'poludn', to tez jest dosc konserwatywne: mieszkaja tu tzw. 'blue collars', czyli urzednicy, ksiegowi, kierowcy i inni ludzie pracy, ktorzy o 'white collarsach' (lekarze,prawnicy itp.) mowia, ze to nie ich level - i chodzi im tu glownie o poziom kasy na ich kontach. Ladner to miejsce, ktore do zludzenia przypomina mi przedmiescie z amerykanskich seriali, ktore ogladalem jako dzieciak ('Alf' i 'Cudowne Lata' przede wszystkim!), i w ktorym za Chiny nie chcialbym zamieszkac.



Zeby dostac sie tam z naszej farmy musimy zlapac autobus numer 49 w kierunku Metrotown, potem przesiasc sie w Skytrain Canada Line (tutejsze metro, totalnie skomputeryzowane i bez motorniczych - takze kiedy czasami uda nam sie wcisnac na siedzenia tuz za przednia szyba, czujemy sie jak w lunaparku!), a na koniec lapiemy autobus numer 620 pedzacy autostrada przez caly Richmond (to taka dzielnica-sypialnia) i dlugi tunel pod dnem Fraser River az do celu.





Jakis czas temu sprobowalismy pokonac te sama trase na rowerach i niezle sie wpakowalismy, bowiem okazalo sie, ze ow tunel to chyba jedyne nieprzyjazne cyklistom miejsce w calym stanie British Columbia, i wjechac do niego po prostu sie nie da. Ewentualna proba w najlepszym wypadku skonczylaby sie mandatem 200 $, a w najgorszym przejazdzka z rozkwaszonym nosem na masce jakiegos GMC, RAM-a, albo innego wielkiego pick-up'a. Oczywiscie przyszlo nam do glowy, zeby nagiac przepisy i przejechac na druga strone 'na wydre' (albo tez, jak mowi Michal, 'na Jana', czyli udajemy idotow i za nic sobie mamy prawo), ale skutecznie odstraszyl nas stojacy nieopodal policyjny patrol (mysle, ze podswiadomie czulismy, ze nie chcemy dolaczyc do S.P. Obywatela Dziekanskiego, ktory raz jeden jedyny zadarl na lotnisku z kanadyjskimi konnymi i skonczyl w jednej mogile z paralizatorem 'made in BC' u boku). Szczesliwie w ostatniej chwili zlapalismy szescsetjedynke, ktora bezpiecznie przewiozla nas na druga strone i jednoczesnie uratowala nam 'misje Judie'. Judie to typowa przedstawicielka klasy niebieskich kolnierzykow (blue collars) - 40 lat przepracowane w jednej firmie, gruby usmiechniety labrador o imieniu Blueberry przy nodze, czyste, zadbane podworko, sztuczny kominek w scianie i kolekcja rozancow z podrozy w gablotce. Nie zeby Judie byla przesadnie uduchowiona. Po prostu - jak sama nam oznajmila - kazdy musi cos zbierac, wiec ona postanowila zbierac krzyzyki... I to wlasnie Judie, u ktorej tamtego dnia odswiezalismy i tak juz sterylnie czysty i kwiecisty ogrodek, po skonczonej pracy najpierw pokazala nam ladnerskie domy na wodzie, a jakby tego bylo malo, niespodziewanie zorganizowala nam kolejne zlecenie.



I to nie byle jakie zlecenie! Sasiad Judie przez plot, niejaki Barnie (wielki tirowiec-budowlaniec z czerwonymi workami pod oczami siegajacymi polowy policzkow) zatrudnil nas do przegonienia szczurow z komorki, oraz do odpicowania woda pod wysokim cisnieniem swojego pietrowego domu pokrytego czymze by innym jak nie sidingiem. Do wczoraj myslalem, ze zadania wymyslane przez mojego bylego szefa byly szczytem absurdu, ale stojac na drabinie i szorujac drobiazgowo kazda listewke plastikowego budynku pokrytego weglowa mazia, poczulem, ze jeszcze sporo mnie w zyciu moze zaskoczyc... I pamietajcie, zeby nie wierzyc szarlatanom, ktorzy beda probowali was przekonac, ze siding jest praktyczny! Deratyzacja i sidingo-wateryzacja zajely w sumie dwa pelne dni i, gdyby nie to, ze Michal o malo sie nie zabil spadajac z dachu, mozna by powiedziec, ze wszystko poszlo nam jak z platka. A dodatkowych atrakcji dostarczala zona Barney'a Barbara (jesli on mial worki do polowy policzkow, to ona mogla sie pochwalic przynajmniej dwa razy dluzszymi i troche czerwienszymi egzemplarzami), ktora robila nam kawe, opowiadala (z akcentem jakby trzymala w ustach solidnego kartofla) przerozne historie o wszystkim i o niczym, a w miedzyczasie drinkowala w kuchni i z kazdym kolejnym wyjsciem na patio robila sie coraz bardziej rozochocona i gadatliwa. Ale jak tylko za bardzo sie rozgadala, Barney gdzies ja po cos wysylal, a ona z wywieszonym jezykiem wykonywala polecenie. Mike okreslil to tak: 'Rany, ona przy nim latala jak pies'... Moze i tak, ale obydwoje wydawali sie byc szczesliwi w swoim szalenczym ukladzie, wiec niech im wory lekkie beda! Mam tylko nadzieje, ze Barbara i Barney nie maja za sasiada jakiegos Pana Cieplego, bo po TAKICH dwoch dniach, moglby dostac zawalu! :-)


Sciskam z Klonlandii,

majki majk


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz