środa, 20 października 2010

Miki the Kid

Lucky Luke, Pat Garrett czy Emilio Estevez z 'Mlodych Strzelb' to tylko niektorzy z moich dzieciecych idoli, ktorych pewnie nigdy bym nie poznal gdyby nie prawdziwa kowbojska pasja Loco. Podczas gdy inni ojcowie nagrywali na vhs-ach kolejne odcinki 'Ekstradycji', moj pochlanial, a wrecz pozeral niezliczone ilosci westernow. Kiedy inni kolekcjonowali poroza i pamiatki z uzdrowisk, on wynajdywal prawdziwe, skorzane, amerykanskie kulbaki z blaszkami z wygrawerowanym napisem 'Billy Cook Saddles' i innymi ozdobnymi bajerami. Co prawda dawno temu Loco chcial zostac Indianinem (przeczytal nawet pare ksiazek o Siouxach i Cheyenne'ach), ale chyba cos mu poszlo nie tak z jakas piekna squaw, bo szybko przeszedl na druga strone barykady i na zawsze odwrocil sie od czerwonoskorych braci. A ja, chcac nie chcac, dorastalem w takich warunkach i z perspektywy czasu musze stwierdzic, ze nie zdolalem sie oprzec kowbojskiej manii - mysle, ze smialo mozna powiedziec, ze marzenia o byciu kowbojem wyssalem z mlekiem...ojca :-)
Pamietam jak siedzielismy przed laty w Nowicy z Loco i z 'polskim Dylanem' Arkiem, tylko we trzech, sluchalismy Neila Younga, ogladalismy filmy o Dzikim Zachodzie, a ja jak to dzieciak zafascynowany starszymi kompanami, raz wyobrazalem sobie siebie samego to jako Wyatta Earpa, to Billy'ego the Kida. Rozsiadalismy sie wieczorami w zadymionej kuchni, na ktorej scianach wisialy niesmiertelne tapety w zielone grochy, Arek przygrywal swoje poetyckie ballady, a Loco wyl o tym ,ze zycie jest cudowne (szczegolnie w polowie flaszki Seven Crown, ktora kupowalismy za 190 koron w sklepie na granicy w Koniecznej). Niewiele bylo wtedy potrzeba, zebym zaczal w myslach przemierzac prerie, tropic niedzwiedzie i odkrywac pierwotne lasy ukryte gdzies na dalekiej polnocy. Tak, jedyne o czym wtedy marzylem to, zeby zostac kowbojem. Takim prawdziwym: w kapeluszu, skorzanym plaszczu, z srebrnym coltem w kaburze, a moj kon przybiegalby, niczym Jolly Jumper, na najcichszy nawet gwizd. Jednak nigdy bym sie nie spodziewal, ze moje owczesne marzenia spelnia sie w tak przewrotny sposob - wczoraj bowiem uswiadomilem sobie, ze zupelnie niechcacy i prawie niezauwazalnie moj kowbojski sen wlasnie stal sie rzeczywistoscia. Co prawda zamiast kapelusza mam czerwona, bawelniana czapke, zamiast plaszcza kraciasta, flanelowa koszule, colta zastepuje mi banan na drugie sniadanie w tylnej kieszeni jeansow, a za konia sluzy mi przymaly turystyczny rower ze stajni Rocky Mountain. Za to czuje sie tak wolny, jakbym wlasnie wyfrunal z ciasnej klatki na bezkresna rownine, ktorej konca nie dostrzegloby nawet najwytrawniejsze teleskopowe oko. Czuje sie szczesliwy wiedzac, ze w kazdej chwili moge ruszyc dalej, i tylko ode mnie zalezy, czy wybiore Yukon na polnocy, Alberte na wschodzie czy moze zdecyduje sie wypalic fajke pokoju z hordami dzikich meksykancow na poludniu. I czuje sie silny jak nigdy w zyciu. A kiedy biegne codziennie rano przez rezerwat Indian z plemienia Squamishow odlegly o kilka mil od stajni, w ktorej pracuje, i spotykam sympatycznego kojota zakradajacego sie pod kurnik niczego nieswiadomej bladej twarzy, mysle sobie, ze jednak mial racje ten moj Stary, kiedy pial na caly dom, az ze scian spadaly grochy, ze 'Zycie jest cudowneeee. Je je je!'...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz