środa, 6 czerwca 2012

5:50 w Zakopanem

Wybite zęby, połamane ręce, rozcięta twarz, dziura w kolanie - to tylko niektóre kontuzje, jakich doznali uczestnicy niedzielnego Biegu Marduły. Wielu innych nie dało szansy zrobić sobie krzywdy i po prostu zeszli z trasy, kiedy byli jeszcze w jednym kawałku. Za to ci, którzy się zagapili i zrobili o jeden krok za dużo, po prostu kładli się na ziemi i w bezruchu czekali aż na dół bezpiecznie zwiezie ich TOPR. Ale byli też tacy, którym się poszczęściło i bezpiecznie dotarli do mety na Kalatówkach po 25,4 km morderczej przebieżki po Tatrach.


Dziś myślę sobie, że zacząłem moją przygodę z najwyższymi polskimi górami z wysokiego C. Przez tyle lat zupełnie niechcący omijałem je szerokim łukiem, ale jak już się tam pojawiłem, zaliczyłem Nosal, Karb, Kasprowy Wierch i Kalatówki za jednym zamachem. I to biegiem! 


A wszystko zaczęło się o 5:50 na dworcu kolejowym w Zakopanem. Przyciągnął tam mnie i brata Rosole Oko dzielny Huzar - stalowa dżdżownica, która po przejściu z diety węglowej na elektryczną pokonuje trasę z Warszawy w niecałe 9 godzin! Nocny pociąg "Nosal" - bo o nim mowa - ugościł nas po królewsku: w ramach taniej kuszetki dostaliśmy pusty cały przedział, co prawda bez pościeli za to z sześcioma łóżkami, działającym ogrzewaniem i prywatnym ochroniarzem w postaci wąsatego konduktora odpalającego jednego papierocha od drugiego w swojej zadymionej kanciapce na początku składu. W tych okolicznościach już sama podróż wydała nam się warta podjęcia wyzwania i zmierzenia się z nieznanymi szlakami janosikowego królestwa.




Zakopane przywitało nas poranną mgłą i krzykami niedobitków po jakiejś większej imprezie nieopodal Krupówek, ale ta mętna atmosfera dnia wczorajszego prędko ustąpiła miejsca świeżym promieniom wschodzącego słońca i magii budzącego się do życia nowego początku.


Sam bieg rozpoczął się punktualnie o godzinie 9:00, kiedy to dobre 300 zawodników ruszyło sprawnie spod kina Sokół i pognało ku halom i graniom, hej!




Pierwsze kilka kilometrów to gonitwa ulicami Zakopanego i rzut okiem na skocznię narciarską.


Potem były już tylko góry. Góry, które sprawiły, ze po raz pierwszy w życiu poczułem się jak w innym wymiarze. I żałuję tylko, że nie potrafię opisać tego co tam przeżyłem. Ale może to i dobrze... Niech to pozostanie między mną, górami a...Druhem Mardułą!










Ahoj!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz