czwartek, 4 listopada 2010

Rozliczenie z Matka Lwica

Kiedy wyjezdzalem z Polski, mialem swiadomosc, ze na wlasne zyczenie pozbawiam sie cieplej posadki, na ktorej pewnie moglbym przebumelowac do czterdziestki albo i dluzej. Wiedzialem, ze trudno bedzie mi znalezc prace rownie pewna i wygodna. Jednak czulem tez, ze bycie przydupasem swojego szefa to nie bylo to, co chcialbym w zyciu robic. Oczywiscie, kolacje w najlepszych knajpach, podroze po Europie i ambasadowe rauty z cala pewnoscia nalezaly do przyjemnosci, jednak w pewnym momencie zadalem sobie pytanie, czy ja tak naprawde sie w tym realizuje, czy usmiechanie sie do podstarzalych hrabin i spelnianie najbardziej wydumanych kaprysow mojego pryncypala jakkolwiek mnie wzbogaca. Pewnie do pewnego momentu tak bylo, ale przyszedl dzien, kiedy poczulem, ze praca przestala mnie cieszyc, ze niczego wiecej nie moge sie w niej nauczyc (a jesli juz to predzej czegos zlego niz dobrego), i ze jesli nie postawie na siebie samego, to moge skonczyc jako wieczny 'cien' czlowieka, z ktorym, mimo wszystko, chyba jednak nie chcialbym spedzic reszty zycia ;-) Mysle, ze odszedlem w dobrym momencie, dzieki czemu dzis przyjemne wspomnienia o mocy butelki najlepszego Cremanta z naszej magicznej piwniczki zdecydowanie dominuja nad tymi smutnymi spod herbu luksemburskiego lwa o przekrwionych oczach i oddechu pamietajacym smak przedwczorajszej kawy. Przez trzy lata, ktore przepracowalem dla ksiezakow z pogranicza niemiecko-francuskiego, udalo nam sie stworzyc, wraz ze Szwedem zydowskiego pochodzenia Thomasem, przyszywanym dzieckiem bulgarskiej ligi samurajow Katarina i libanska dziewica orleanska Mirlena, wyjatkowy pracowniczy team. Ta miedzynarodowa i wielozadaniowa mieszanka to zapewne najpiekniejszy suwenir, jaki pozostal mi z tego okresu, a zarazem ludzie, ktorzy zaserwowali mi bezcenna szkole poruszania sie w swiecie doroslych. To przy nich z beztroskiego, przekornego studenciaka zmienilem sie w troche mniej przekornego cwiercwiekowca, ktory moze jeszcze nie wie, czego chce, za to wie, czego na pewno nie chce.
Nie chce zycia latwego i bezrefleksyjnego. Nie chce, zeby ktokolwiek cierpial muszac znosic moje kaprysy. Nie chce, zeby z nic nierobienia, moja codziennoscia zawladnela nuda. Nie chce nigdy pomylic dobrobytu z przesytem. I wreszcie, nie chce, zeby w moim zyciu forma kiedykolwiek wziela gora nad trescia...
Wiem juz, ze zeby tak sie stalo, musze isc swoja droga i chocby ta droga byl row wydrazony przez kanadyjski szpadel, to musze sie jej trzymac, usmiechac sie do swiata i liczyc na to, ze i on bedzie sie usmiechal do mnie.

1 komentarz:

  1. Wlasnie minela 22 i moja ursynowska nore opuscila Casablanka. Nie bylo Cremanta bo piwnica jest teraz strzezona przez niemiecka jaszczure, ale osuszylysmy w tri miga twor szampanopodobny - wytrawnego "Barona". Baron sie skonczyl i Casablanca wrocila taryfa do do domu. Bardzo nam Ciebie brakuje.Bardzo sie wzruszylam czytajac Twoj ostatni wpis, tym bardziej ze dom Henryka wspomina nieustannie Ciebie i Twoje makarony. Niemniej pragne zdementowac ze zostalam adaptowana przez Bulgarow. To ja zaadoptowalam tego cholernego traka czy daka i przez to mam za duzo roboty! Poza tym wydaje mi sie, ze Szwed nie jest zydem, a Libanka nie jest dziewica... Pozdrawiam serdecznie znad Wisly

    OdpowiedzUsuń