Wczoraj spotkała mnie dość zabawna sytuacja. Z racji aktualne wykonywanego zawodu raz do czasu zdarza mi się oprowadzać różnych ludzi po budynkach biurowych. Tym razem okoliczności zaprowadziły mnie na warszawski Służewiec, gdzie wspólnie z moimi zagranicznymi klientami zwiedzaliśmy nowo wybudowany biurowiec klasy A. Traf chciał, że gospodarzem budynku był akurat wyjątkowo rozmowny i rubaszny gość. Z początku wszystko szło jak należy: obejrzeliśmy recepcję, ultraszybkie windy wwiozły nas na wyższą kondygnację, zerknęliśmy na betonowe stropy i podłogi, sprawdziliśmy głębokość piętra i zmierzyliśmy dostęp światła dziennego do powierzchni. Prezentacja odbywała się programowo, a nasz przewodnik otwierał przed nami kolejne tajniki sztuki budowlanej. Schody zaczęły się – paradoksalnie –, kiedy wjechaliśmy windą na kolejne piętro, żeby przekonać się, jak może wyglądać biuro już wykończone. Zobaczyliśmy tam bogato zdobione kiczowate sufity, zagęszczane wykładziny i ścianki działowe szklone nadprzeźroczystym materiałem odpornym na wysokie temperatury, oraz inne elementy wykończeniowego El Dorado. Przechadzaliśmy się niewinnie, gdy nagle nasz gospodarz zaproponował, żebyśmy zobaczyli toalety o podwyższonym standardzie. Skręcił z głównego korytarza we wnękę bliżej trzonu budynku, po czym zamaszystym ruchem otworzył szerokie drzwi z jasnego drewnopodobnego materiału. We framudze ukazała się nam powabna pani o twarzy rozświetlonej jasnym uśmiechem. „Tak, to rzeczywiście podwyższony standard” – pomyślałem. Co prawda nieznajoma zniknęła równie szybko jak się pojawiła, dzięki czemu cała nasza delegacja mogła spokojnie udać się na bliższe spotkanie z klozetami, umywalkami i dyspenserami papierowych ręczników, jednak moje myśli wciąż krążyły wokół tamtej framugi. Nie omieszkałem więc zagadać naszego przewodnika: „Niezła sztuczka! Jestem pod wrażeniem”. On na to: „Niezła nie?! Na dodatek wolna, mogę cię z nią umówić, jak chcesz.” Przyznam szczerze, że poczułem się trochę zakłopotany, bo nie do końca to miałem na myśli. Próbowałem się bronić, że mówiąc „sztuczka” chodziło mi o trik, że dziewczyna pojawiająca się we framudze na naciśnięcie klamki to trochę jak królik wyciągnięty z kapelusza. Gdy zobaczyłem dość głupawy uśmieszek na jego twarzy, zrozumiałem, że zdołałem przelać na niego całe moje zakłopotanie sprzed chwili. A na wspomnienie tej zabawnej sytuacji śmiałem się w duchu do samego końca wczorajszego dnia J
może nie usłyszał ZT...
OdpowiedzUsuńAlbo SZ... "Niezła Tuczka" też brzmi dobrze ;-)
OdpowiedzUsuń