piątek, 3 grudnia 2010

Mo-vember

Dzis drugi dzien grudnia. A to znaczy, ze przedwczoraj skonczyl sie listopad - tutejszy November. Sprytni Canuksi, znani ze swojego uwielbienia do zabaw slowem (zapewne odziedziczonego po brytyjskich pradziadach), a zarazem szukajacy kazdej okazji by nie myslec o chlodnym, jesiennym deszczu, nie proznowali i jakis czas temu stworzyli termin 'mo-vember'. Twor ten pochodzacy od zbitki dwoch slow: november i mo, slangowego okreslenia moustach'u, czyli naszego swojskiego wasa, to dosc swieza inicjatywa charytatywna polegajaca na wspieraniu mezczyzn chorych na raka prostaty poprzez...zapuszczanie wasa! I tak, wszyscy ci, ktorzy decyduja sie na wziecie udzialu w tej ogolnokrajowej akcji, 31 pazdziernika gola sie na gladko, po to by przez caly nadchodzacy miesiac nie ukrocic swojego symbolu meskosci ani o milimetr. 'Mo-vember' jest tu widoczny doslownie wszedzie: mowi sie o nim w telewizji, pisze w internecie, zas wieczorami dyskutuje sie o nim przy kominku. A przechadzajac sie po ulicach Vancouver, mozna spotkac wszelkie mozliwe typy wasow: od cieniutkich i szalonych, w stylu Salvador'a Dali, przez grube i pelne, ktorych nie powstydzilby sie sam Nietzsche, po dumne i nieco psychodeliczne a la Fank Zappa. Zapuszczaja je wszyscy: skauci, studenci, budowlancy, profesorowie, a przede wszystkim, policjanci i kowboje!



Oprocz nie golenia sie, kanadyjski listopad kojarzy mi sie jeszcze z dwiema rzeczami: przede wszystkim z najwiekszymi mrozami, jakich dotad doswiadczylem o tej porze roku (przez caly poprzedni tydzien termometry rzadko kiedy wskazywaly temperature wyzsza niz -10 stopni Celsjusza), no i z bieganiem. A to dlatego, ze teoretycznie jogging jest ostatnia rzecza, o ktorej powinno sie myslec przy ulewnych i zimnych deszczach (pierwsza polowa miesiaca), czy snieznych zawiejach (dwa nastepne tygodnie). Jednak tutaj ludzie zyja sportem, za nic sobie maja wszelkie przeciwnosci, i po prostu robia swoje. Jeszcze na poczatku wydawalo mi sie, ze moje przebiezki o 7 rano po kostki w sniezno-deszczowej brei byly oznaka jakiegos wyjatkowego, slowianskiego hartu ducha, jednak szybko przekonalem sie, ze Kanadyjczycy nie dosc, ze maja was, to maja jeszcze jaja, i zarowno faceci jak i kobiety (no dobra, one nie maja ani wasa ani jaj, ale w zacietosci nie ustepuja nam ani o krok!) traktuja poranny trening bardzo powaznie i sa w tym cholernie konsekwentni.

Zima w Southlands

Co te trzy elementy maja ze soba wspolnego? Ano to, ze pewnego pieknego dnia wszytkie naraz spotkaly sie w jednym miejscu - a stalo sie to w 21 dniu zycia mojego wasa, kiedy to wybral sie on na tradycyjny bieg Classic Fall Run. Jest to ostatni w sezonie wazny wyscig, na ktory zjezdzaja sie milosnicy przebierania nogami z calego stanu British Columbia. Ten tegoroczny byl wyjatkowy. A to dlatego, ze odbywal sie przy tak wielkim mrozie, ze biegaczom wasy deba stawaly i za nic nie chcialy lezec spokojnie nucac sobie pod nosem jakas mila melodie. Uczestnicy mieli do wyboru trzy dystanse: 5 kilometrow, 10 i polmaraton. Wspolnie z malzenstwem Vilvangow - sasiadow z ulicy Blenheim, wybralismy najdluzszy dystans i byl to wybor najlepszy z mozliwych, bowiem po poczatkowych kilku kilometrach, na ktorych od mrozu az nam trzeszczaly kosci, szybko zlapalismy rozgrzewajacy rytm, ktory poniosl cala nasza trojke az do mety. Jednak zanim kazde z nas przekroczylo magiczna granice 21 kilometrow z hakiem, musielismy sie niezle napocic. Ja do 17 kilometra bieglem spokojnie (przez wiekszosc czasu pilnujac przy tym rytmu ladniejszej polowy panstwa Vilvang), jednak wtedy zobaczylem zblizajaca sie z naprzeciwka postac Jordana, ktory, jak sie pozniej okazalo, juz przebiegl swoj dystans i postanowil wrocic dodac mi otuchy na ostatnim odcinku trasy. Jeszcze wtedy czulem sie jak mlody Bog i mialem wizje siebie jako Forresta Gumpa mogacego biec tak sobie radosnie do konca swiata i jeszcze dalej. Wszystko sie zmienilo, kiedy Jordan stwierdzil, ze widac po mnie, ze mam jeszcze mnostwo sily i 'zebym biegl za nim'. Tak tez zrobilem i...o malo sie przez to nie wykonczylem.




Ten przeklety gnojek narzucil takie tempo, ze pluca mialem w gardle, a serce przepompowalo mi chyba z cysterne krwii. Jednak nie ma tego zlego co by na dobre nie wyszlo, bo dzieki niemu, nie dosc, ze przebieglem swoj najszybszy kilometr w zyciu na dlugim dystansie (3 minuty 20 sekund pomiedzy 18 a 19 slupkiem), to jeszcze caly wyscig ukonczylem w czasie 1:45:01! Co wiecej, mialem jeszcze sile, zeby skopiowac numer Jordana i wrocic najpierw po Margot, ktora ostatecznie dobiegla siedem minut po mnie (rewelacyjny wynik, w koncu babka ma 49 lat), a pozniej po Jima, ktory co prawda kiedys byl zawodnikiem wrestlingu (mial ksywe Jim 'The Greek'), ale niewiele mu zostalo z dawnej kondycji, i ostatecznie doczlapal zziajany do mety po 2 godzinach i 9 minutach ciaglego biegu.




Dzis wspominam udzial w Fall Classic jako jedna z moich najwspanialszych tutejszych przygod, ale niestety jedna rzecz z nim zwiazana od kilku dni spedza mi sen z powiek: zgodnie z zasadami 'mo-vember', z poczatkiem grudnia twoj was musi isc pod noz, inaczej cala miesieczna zabawa sie nie liczy. Tym samym, wraz z nim, strace wspaniale aerodynamiczne wlasciwosci, ktore sprawily, ze do predkosci wiatru brakowalo mi juz naprawde niewiele...

Hugs,
Moustache Miki

5 komentarzy:

  1. Brawo Mikson! A Ty noś długie wąsy!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj tak, Chlopcy z Rolnej zrobiliby tu kariere z...wasem w nosie! Szczegolnie Dick Indyk ;-)
    Dla przypomnienia:
    http://www.youtube.com/watch?v=NavJ_t-hk6Y

    OdpowiedzUsuń
  3. Tez nosilem wasa z tej wlasnie okazji przez caly listopad tak wiec ta tradycja paczkuje tez u nas.
    przekazala mi znajoma po pobycie w RPA.
    pozdro miki.

    B.

    OdpowiedzUsuń