Seattle zawsze bylo dla mnie miejscem mitycznym. W przeciwienstwie do pokolenia moich rodzicow, ktorzy snili o Paryzu spod piora Cortazara czy Rzymie widzianym katem oka Pasoliniego, ja mialem swoje Seattle, magiczna wyspe bujajaca sie swobodnie na falach Pacyfiku w rytm glosu Eddiego Veddera. To wlasnie wokalista Pearl Jam, o ktorym zazartowalem kiedys w rozmowie z kolezanka, ze jest jedynym facetem na swiecie, dla ktorego moglbym zmienic orientacje, sprawil, ze kiedy moi koledzy z podstawowki blagali swoje mamy o wyjazd do Disneylandu, ja zbieralem na bilet na zachodnie wybrzeze. Nie spodziewalem sie wtedy jednak, ze skarbonka okaze sie taka swinia i wypelni sie dopiero po uplywie prawie dwudziestu lat.Ale dzis nie zaluje, ze zamiast odwiedzin u Kaczora Donalda i zdjecia z psem Pluto trafila mi sie, spozniona bo spozniona, ale jakze wyczekiwana eskapada do stolicy Washington State.
Jeszcze w drodze zastanawialem sie, czy uda mi sie chociaz powachac slynny grunge'owy klimat miasta z poczatku lat 90', o ktorym tyle w zyciu czytalem i slyszalem. Bylem ciekaw, czy dalej gra sie tam garazowego rocka, czy rzeczywiscie po ulicach chodza sami odlotowcy, i czy naprawde co krok doslownie potykasz sie o schodki knajp z lokalna muzyka na zywo. Niemniej jednak, od poczatku mialem swiadomosc, ze dwa dni, ktore mialem tam spedzic, nie wystarcza, zeby poznac dusze miasta, postanowilem wiec wyluzowac i potraktowac te wizyte jako przystawke, rekonesans przed prawdziwym desantem za jakis czas.
Seattle przywitalo nas (mnie, Mike'a i znajoma pare polskich Kanadyjczykow) zgodnie z jesienna prognoza, ktorej nie powstydzilby sie sam Jarek Kret - mzawka i mgla, ktora osadzila sie na polowie wysokosci biurowcow w Downtown. W tym przypadku uzycie terminu 'drapacze chmur' nie mialoby sensu, bo chmur w ogole nie bylo widac, a jesli juz ktos kogos drapal, to na pewno mgla drapacze, a nie drapacze mgle! Mozna by sie uprzec, pobawic slowami i stworzyc termin 'drapacze mgiel', ale czy to nie brzmialoby durnie?!
Seattle to dwa swiaty na niewielkiej przestrzeni, rozniace sie od siebie wlasciwie wszystkim, a odgrodzone od siebie jedynie dziesieciopasmowa autostrada - pierwszy to bezwzgledny kapitalizm w najczystszej formie, a drugi wrecz przeciwnie, to taki amerykanski skansen, z malymi sklepikami, restauracyjkami, gdzie wlasciciel zna klientow z imienia, starymi kinami i kregielniami. Tak jakby amerykanski Wujek Sam upchnal niebo i pieklo w jednym miejscu, bo w czyscu zabraklo mu miejsca na basen. A porownanie to nie jest takim znowu naduzyciem, bo to co pelne zlej energii kumuluje sie na dole (Downtown), a gora (Capitol Hill) reprezentuje to co w Seattle najlepsze!
Do tej pory myslalem, ze pojecie 'globalizmu' mnie nie dotyczy. Oczywiscie, mialem swiadomosc, ze swiat sie uniformizuje, ze McDonald'y wszedzie sa rownie zolto-czerwone, ze Coca Cola ma ten sam narkotyczno slodki posmak w najodleglejszych zakatkach globu, a ligol juz ostatecznie przegral batalie o miano najbardziej rozchwytywanego jablka na rzecz swojego i-kuzyna z Cupertino. Jednak wciaz wydawalo mi sie, ze mozna byc ponad tym szalonym kapitalistycznym wyscigiem. Dopiero kiedy zobaczylem, ze nawet w Seattle, bastionie buntu, miejscu, ktore przezylo w 1999 roku jedna z najbardziej brutalnie stlumionych antyglobalistycznych demonstracji w historii, ze nawet tu H&M jest wiodaca marka odziezowa, 'tutejsze' Vansy tez sa robione w Chinach, a centrum handlowe Macy's nie rozni sie wlasciwie niczym od hiszpanskiego Corte Ingles czy naszej Arkadii, zrozumialem, ze pewnie juz tylko ostatnie lemkowskie wioski moga dawac nadzieje na odciecie sie od calego tego wariactwa. Lemkowskie wioski i...Capitol Hill!
Do Capitol Hill doprowadzila nas informacja mowiaca o tym, ze na tamtejszym Broadway'u znajduje sie kregielnia nalezaca do, nomen omen, Eddiego Veddera. Zeby dotrzec tam z Downtown, trzeba wspiac sie jedna z dwoch stromych jak stok narciarski ulic: Pike lub Pine Street, minac dziadka-kloszarda z tranzystorowym radiem przy uchu, nie patrzec w oczy groznie wygladajacemu Murzynowi na przystanku autobusowym, i wreszcie zapytac jakiegos lokalsa o 'Garage'. Tak wlasnie nazywa sie kregielnia, w ktorej przegralismy z Mik'em chyba ze dwie godziny, i ktora, jak sie okazalo, wcale nie nalezala do mojego mlodzienczego idola. Barman powiedzial mi, ze to najgoretsza plotka w calym Seattle, i ze nie wiadomo, kto ja rozpuscil, ale, ze dobrze zrobil, bo ma dzieki temu przynajniej tysiac nowych klientow... On sie cieszyl, ja mniej - rowniez dlatego, ze po dziewieciu zacietych partiach w kregle czulem, jakbym zamiast lewego uda mial wielki kamien, a moj prawy lokiec zdawal sie wypasc z zawiasow i krzyczal blagalnie o naoliwienie. Nie wiem, czy ktos go uslyszal, ale faktem jest, ze juz nastepnego dnia lokcio-modlitwa sie spelnila. Po nocy spedzonej na obrzezach u Phoebe i Billa, znajomych poznanych niegdys w Berlinie, rankiem wrocilismy do miasta i zapuscilismy sie w gorna czesc Pine Street, gdzie zupelnie niechcacy odkrylismy miejsce, w ktorym zjadlem jedna z najwspanialszych rzeczy w moim zyciu - olio di oliva ice-cream. Mamo, wybacz ale ta delicja przebila nawet Twoj slynny makaron z parowka ;-) Kazdy liz, kazdy kes tych wyjatkowych lodow laczyl sie z poczuciem euforii tak wielkim, ze czulem sie niczym jezdziec przemierzajacy andaluzyjskie gaje oliwne na grzbiecie polarnego niedzwiedzia. Druga kulka - o smaku pumpkin pie - spowodowala, ze wrocilem do stanu normalnosci, a moj niedzwiedz zniknal rownie szybko jak sie pojawil... To w ogole byl dzien prawdziwego obzarstwa, bo przed lodami wpadlismy na wysmienite tajskie noodle przygotowane przez sympatycznego kucharza z Peru, a chwile pozniej dwudziestoparoletnia kopia Tracy Chapman imieniem Norah zaserwowala nam w swojej przytulnej nalesnikarni crepes z przysmakiem prosto z Buenos Aires, najpyszniejszym karmelem na swiecie - dulce de leche. A zeby bylo jeszcze milej Norah udekorowala nasze desery bita smietana z syfonu oraz soczystymi truskawami, po czym opowiedziala nam historie, jak to studiowala w Montrealu filmoznawstwo i na jednym z kursow obejrzala chyba wszystkie filmy...Wajdy i Kutza. Na koniec wyznala nam, ze jej najwiekszym marzeniem jest podroz do...Niemiec, po czym pozegnala nas serdecznie szczerzac wielkie biale zeby, na co my obiecalismy jej, ze na pewno jeszcze kiedys do niej zajrzymy. Podczas pobytu w Seattle zaliczylismy jeszcze oryginalny, leczniczy hinduski tchai, oryginalnego choc nieszczegolnie leczniczego miejscowego portera o hebanowym kolorze, i deske serow za pietnascie baksow, w ktorej sklad wchodzilo glownie pokrojone w plasterki jablko udekorowane kilkoma kawalkami jakiegos nieszczegolnie smacznego smierdziucha prosto z Walmart'u. Wspanialym ukoronowaniem tej naszej Wielkiej Amerykanskiej Wyzerki byl sobotni poranny targ Farmers Market odbywajacy sie w starej dzielnicy portowej.
Miejsce to slynie glownie z ekipy rybakow, ktorzy co ranek sprzedaja tu dopiero co zlowione, ogromne tunczyki, lososie, i kraby o nogach tak dlugich, ze smiem twierdzic, ze na pewno nie maja sobie rownych w podwodnych mityngach lekkoatletycznych. Jednak slawa rybakow nie bierze sie z wyjatkowych zdolnosci sportowych ich 'podopiecznych', ale z tego, ze sprzedajac swoj towar robia niezly show: na poczatku niby nic, pokrzykuja tylko zachwalajac swoj towar, by po chwili zaczac spiewac swoja rubaszna piesn, ktorej towarzyszy...rzucanie kilkudziesieciocentymetrowymi rybami z jednego stoiska do drugiego. Oszolomieni turysci musza naprawde uwazac, zeby nie dostac w cymbal jakas nisko lecaca makrela czy inna monstrualnych rozmiarow sardyna! Ale targ przy Pike&First to takze znakomita wloska kawa, dyniowe muffiny prosto z pieca, oliwa z oliwek w dziesieciu smakach, mikroskopijne winiarnie, swieze sery, owoce, wysmienite, gorace bagietki, pierwszy na swiecie Starbucks oraz uroczy grajkowie i artysci uliczni robiacy sztuki iscie cyrkowe. Mi najbardziej spodobal sie numer goscia, ktory krecac trzema hula-hop naraz, skakal na jednej nodze i gral na gitarze fajny blue-grass, po czym te sama gitare postawil sobie na glowie i robiac wszystko to co wczesniej dolozyl jeszcze harmonijke i grzechotki. Czad!
W calym tym gastronomicznym zamieszaniu zupelnie zapomnialem, ze przyjechalem do Seattle zalapac sie na grunge'owy klimat, ktory zawsze byl tak bliski mojej niespokojnej duszy ;-) I wtedy, z czekoladowym (wysmienitym!) ciastkiem w jednej dloni i aromatyczna kawa prosto ze starodawnego ekspresu w drugiej, nagle zdalem sobie sprawe, ze prawdziwego grunge'u juz nie ma, a jedyni grunge'owcy, ktorych mozna tu spotkac to zagubione niedobitki z Europy srodkowo-wschodniej, spoznione o ponad dekade na wyjatkowy muzyczny spektakl, ktory skonczyl sie wraz z odejsciem Kurta Cobaina czy Layne Styley'a...