sobota, 15 czerwca 2013

www.naprzyslupiu.pl

Serdecznie zapraszam na nową stronę naszego gospodarstwa agroturystycznego na Przysłupiu we wsi Nowica w samym sercu Łemkowszczyzny :
http://www.naprzyslupiu.pl/
Można na niej zobaczyć kilka ładnych zdjęć, dowiedzieć się jak miło spędzić czas w Beskidzie Niskim i poczytać o życiu gospodarstwa na blogu:
http://www.naprzyslupiu.pl/aktualności
Do zobaczenia na górce!


poniedziałek, 1 października 2012

Bohaterowie Narodowego

Wszyscy jesteśmy Bohaterami! Moja Magdalenka, bo dokonała niezwykłego - przebiegła swój pierwszy maraton w rewelacyjnym czasie 04:22:50, i to bez szczególnego przygotowania. Filcio zwany Bojko, bo okazał się urodzonym maratońskim przewodnikiem, wsparciem i liderem. Grzeninio, bo taki rowerowy kompan zdarza się raz na milion - fotograf, żywiciel, poiciel i pocieszyciel w jednym! Rossi, bo pomimo niemal odwiecznej walki ze swoją piętą Achillesową, doholował mnie do końca i nie dał mi się załamać nawet na kryzysowym puławskim odcinku trasy. Ricky i Puchat, bo swoją obecnością w trudnych momentach utwierdzili mnie w przekonaniu, że sentymenty w pracy jednak istnieją. Dynia, która - z zimną krwią - wyczekała nas na gorącym ursynowskim odcinku i z precyzją zegarmistrzyni zaopatrzyła nas w czyniące cuda turbożele. Kacpi, który po raz pierwszy w życiu wbiegł na maratońską metę i w nagrodę dostał pamiątkowy medal. Taśka, bo - choć sama w końcu nie wystartowała - dzielnie i serdecznie wspierała jeszcze dzielniejszych biegaczy. Piter z podstawówki, bo nie przejął się zderzeniem z parasolem, kryzysem fizycznym ani psychicznym i bohatersko dotarł do mety. Podobnie jak Tadzio, który dobre dziesięć ostatnich kilometrów biegł bokiem ciągnąc za sobą uszkodzoną nogę. Ale - jak my wszyscy - dokonał tego, przetrwał 42 kilometry i 195 metrów walki z samym sobą i pod koniec mógł być z siebie szczerze dumny! I ja też czuję się jak bohater. Udało mi się złamać zakładany czas 3 godzin 30 minut. I to w dobrej formie i w jeszcze lepszym towarzystwie. Pięknie było tak sobie sunąć przez Warszawę z Zającem Rossim, Wiśniowym Krzychem, drugim Mikołajem i - przez chwilę - z białym Kenijczykiem z Krakowa Krzysiem Przytułą. Wczorajszy dzień był przepełniony poczuciem jedności i wspólnego celu. Poczuciem szacunku dla towarzyszy maratońskiego zmagania, wdzięczności dla bezcennych kibiców i radości po przekroczeniu mety. A smak błogo rozchodzącego się po zmęczonych mięśniach prosecco serwowanego "z kija" w powiślańskiej knajpce był tylko pysznym zwieńczeniem tej cudownej niedzieli.  



       

wtorek, 14 sierpnia 2012

Power is Back!

Całkiem niedawno, przy okazji rozmowy z moim serdecznym kumplem Mike'm, zdałem sobie sprawę, że dotknął mnie muzyczny kryzys. Tak sobie rozmawialiśmy o tym, co ciekawego ostatnio słyszeliśmy i czy jakieś brzmienie wprawiło nasze serca w szybszy rytm. I zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę ostatnimi artystami, którzy mną potrząsnęli (dosłownie!) byli chłopaki z The Black Keys i ich płyta marzeń - Brothers. Ale to było niemal dwa lata temu, za to od tamtej pory postępowała na moim małym muzycznym ganeczku smutna posucha. Oczywiście pojawiały się w międzyczasie perełki, które sprawiały, że na chwilę miałem nadzieję na ponowne osiągnięcie ponaddźwiękowego uniesienia, jednak kolejne drobne fascynacje szybko ginęły gdzieś w gąszczu nut już rozpoznanych i szczerze ukochanych. Do wczoraj.
A właściwie do przeczytania sprawozdania z nowojorskiej eskapady jedynego na świecie skate'o-weterynarza-hardcorowca, a prywatnie mojego brata Filcia. Sprawozdaniu towarzyszył krótki filmik wideo z koncertu tajemniczego bluesmana o mocodajnym pseudonimie. Michael Powers - bo o nim mowa - rozłożył mnie na łopatki. Totalnie. To co wyprawia ten facet ze swoim głosem, jak nieprawdopodobnie emanuje ładunkiem emocji, jak lagodnie skłania swój instrument do wydawania z siebie potężnych jęków, to po prostu muzyczna magia w czystej postaci. Powers to szlachetna mikstura niczym połączenie Jimmiego Hendrix'a z dawką Muddy'ego Watersa i jeszcze czymś, czego do tej pory nie znałem, a poznawac chcę wciąż bardziej i bardziej. Nie moge przestać go słuchać. I nawet nie chcę, nawet po przesłuchaniu "Graffiti" po raz setny...    


poniedziałek, 9 lipca 2012

Magiczny Return

Weekend spędziłem w tenisowym barze Return przy kortach Legii. W sobotę oglądałem tam finał kobiet, w którym nasza Radwańska niestety dostała lanie od turbodoładowanej Sereny. Agnieszka zagrała co prawda kilka ładnych piłek, ale tego dnia nic ani nikt nie mógłby powstrzymać młodszej Williamsówny. Monumentalna Afroamerykanka od serwu po kończącą piłkę miała jeden cel - zmieść przeciwniczkę z kortu. Aga urwała rywalce jednego seta, ale jednak tego dnia była od niej o klasę gorsza. Skończyło się honorowo i bez wstydu, ale jednak trzysetowym niepowodzeniem.
Odrobinę podobnie przebiegał niedzielny finał mężczyzn, w którym Federer był klasą samą dla siebie i pokazał młokosowi Murrayowi, że na swoje wielkie chwile na londyńskim korcie centralnym musi poczekać jeszcze przynajmniej rok. Król Roger genialnie serwował, wspaniale odbierał, nie bał się długich wymian ani dynamicznych podejść pod siatkę ani ryzykownych ataków. Federer był w tym finale tenisistą kompletnym, a przy tym tak niezwykle eleganckim, że po jego zagraniach ręce same chciały klaskać. Murray bardzo chciał walczyć, a miał dla kogo, bo stała za nim cała wimbledońska publiczność i cała Wielka Brytania w ogóle. I mimo, że przegrał ten mecz, pojedynkiem ze Szwajcarem wywalczył sobie dużo więcej niż dałby mu zwycięski puchar. Wimbledon go pokochał. Pokochał go za serce, za walkę do końca, za niespotykane poświęcenie, na pewno też za odrobinę aktorstwa, bo trzeba przyznać, że młody Andy to kawał niezłego komedianta. Jego efektowne pady, grymasy po upadkach i hultajskie uwagi pod adresem sędziów na długo pozostaną w pamięci tych, którzy ogladali ten helwecko-szkocki pojedynek. Ale najbardziej zapamiętamy niezwykle emocjonalne wystąpienie Murraya już po zakończeniu spotkania, kiedy jego łzy rozniosły się na cały stadion i okolice, a płakać chciało się nawet telewidzom. Nawet ja, który od czasów Samprasa i Agassiego tenisa oglądam sporadycznie i raczej nie jestem na bieżąco, wzruszyłem się tak, że oczy prawie wyskoczyły mi z orbit. Zresztą sami to zobaczcie i wyobraźcie sobie, co musiał przeżywać ten młody chłopak, który miał stać się bohaterem Wielkiej Brytanii. I w sumie ostatecznie się nim stał, tylko, że zupełnie nie w taki sposób w jaki by tego oczekiwał...       




poniedziałek, 2 lipca 2012

Euro Bohaterowie

Mogłoby się wydawać, że po Euro 2012 szczęśliwi mogą być jedynie Hiszpanie. Owszem, wygrali turniej prezentując w finałowym meczu porywający styl, jednak moim zdaniem zwycięzców polsko-ukraińskiej imprezy jest więcej. Oto moje subiektywne typy:

- Włosi, bo pokazali, że jest ktoś oprócz Niemców, kto z czasem będzie mógł się postawić Hiszpanom;
- Mario Balotelli, bo ze skandalisty stał się herosem, a jego występ z Niemcami będzie pamiętany długimi latami;
- Andrea Pirlo, bo nareszcie został choć trochę doceniony, a szersza publiczność dowiedziała się, że również Włoch może być Indianinem;
- Gianluigi Buffon, bo dzięki finałowemu wyśpiewaniu hymnu, może liczyć na etat w La Scali po zakończeniu kariery piłkarskiej;
- Dariusz Szapakowski, bo w czasie Euro jego język spłodził znakomitych piłkarzy takich jak: Gabre Selass, Milan Barrosz, Federico Barzcaletti, Petr Nedved, Mesut Uzil vel Oozil, oraz rumuński zaciąg w portugalskich barwach: Fabiu Kuntrau i Cristianu Runałdu. A jeśli dołożymy do tego Zizou Zinedana wywołanego z piłkarskiego grobu przez Włodka Szaranowicza, mamy drużynę, która może w przyszłości zawojować nie tylko Europę ale i Świat!
- Wspomniany już Cristianu Runałdu, bo nie zdążył spudłować decydującego karnego i wciąż może przekonywać świat, że "gdyby on strzelał to..."
- Rafał Murawski, bo dzięki jego imponującemu pancerzowi brzusznemu, mówiło się o nim w trakcie tych mistrzostw więcej niż w całej jego dotychczasowej karierze.    
- Przemysław Tytoń, bo gdyby tylko chciał, mógłby od dziś rzucić rękawice i żyć w luksusach do końca życia reklamując Lucky Strike'i;
- Kuba Błaszczykowski, bo po aferze biletowej może być pewien, że na każdy kolejny mecz reprezentacji dostanie tyle wejściówek, że będzie mógł na niego zaprosić całe Truskolasy wraz z przyległościami;
- Axl Rose, bo dzięki reklamie Tyskiego cała Polska przypomniała sobie o istnieniu "Paradise City";
- Marco Van Basten, bo dzięki tej samej reklamie odmłodniał o 20 lat;
- Shakira, bo po kolumbijskiej koce poznała polski Hel;
- Prezydent Komorowski, bo dowiedział się, że oprócz do jelenia można strzelać również do bramki;
- Jarosław Kaczyński, bo był świadkiem jak na polskiej ziemi dostają lanie zarówno Ruscy jak i Niemcy;
- Polscy kibole, bo mają poczucie, że dokopali Ruskim;
- Rosyjscy kibole, bo mają poczucie, że dokopali Poliaczkom;
- Niemieccy kibice, bo na szczęście nikt nie chciał im dokopać;
- Lesbijki i geje, bo mogli bez stresu paradować w tęczowych barwach, w razie czego udając kibiców wszystkich państw naraz;
- Prezydent Warszawy, bo dzięki strefie kibica poznała różnicę pomiędzy angielskimi słowami "fan" i "fun";
- Reprezentacja Holandii, bo może po tej sromotnej porażce ktoś tam zrozumie, że piłka nożna to jednak gra drużynowa;
- I na koniec, sponsorzy tej imprezy, bo nawet jak ktoś bardzo nie chce, to po reklamowym bombardowaniu w trakcie tych mistrzostw i tak w końcu kupi Kię, Hyundaia, telewizor Sharpa, zestaw w McDonaldsie, a w najgorszym wypadku puszkę Coca-Coli...  

środa, 27 czerwca 2012

Ptasi los

Właśnie przeczytałem informację, że jedna z polskich kancelarii prawnych jest w trakcie przygotowywania pozwu zbiorowego przeciwko firmie Boeing i firmie serwisowej lotniska w Newark. Sprawa dotyczy słynnego już lądowania na pianie, które wydarzyło się na warszawskim Chopinie w listopadzie zeszłego roku. Adwokaci podobno w pocie czoła zbierają materiał dowodowy i zabezpieczają zeznania świadków, tak, żeby w ciągu dwóch miesięcy mozna było ruszyć z procesem. I pewnie bym o tym wszystkim nie pisał, gdybym nie zobaczył pod artykułem błyskotliwego komentarza jednego z internautów:

"No tak, wrona ląduje, a papuga spija śmietankę. Cóż za ironia losu..."